Maciejewski odwrócił wzrok. Kobieta przypomniała podkomisarzowi, jak trzy lata wcześniej jakaś siła kazała mu przywlec się nocą po służbie pod szpital dla dorosłych naprzeciwko i wypatrywać w pustym oknie znajomego cienia. Nie zobaczył wtedy żony, w ogóle już jej nie zobaczył i chyba lepiej, że tak się stało…
Skręcił za róg i schodził opadającą stromo ulicą ku skrzyżowaniu ze Świętoduską. Tu bruk był prawie suchy, woda zdążyła dawno spłynąć. Naprzeciw jakiś staruszek z medalami pobrzękującymi na starej jesionce wspinał się powoli chodnikiem, przystając co parę kroków i opierając się o ścianę kamienicy. Zimą ta pochyła część ulicy Staszica zmieniała się w wielką ślizgawkę i wielu ludzi, nie tylko takie dziadki-weterani, łamało tu sobie ręce, nogi i karki. Nawet karetki pogotowia wybierały wtedy dłuższą drogę przez zatłoczone Krakowskie Przedmieście albo wąską Zieloną.
Minął dworzec autobusowy i ruszył Kowalską. Zapachniało pieczywem z pobliskiej żydowskiej piekarni, mimo święta przez uchylony lufcik doleciało go chóralne sylabizowanie z któregoś chederu na Nadstawnej, flagi w oknach też zniknęły. Jednak większość sklepów i warsztatów była zamknięta, a po ulicy kręciło się niewielu przechodniów.
Zyga spojrzał na zegarek – dochodziło dwadzieścia po drugiej, całą drogę przebył w rekordowym tempie. Zakrzewski mógł jeszcze nie zdążyć wrócić, skądkolwiek by dzwonił, bo że na Krawieckiej nikt nie miał telefonu, to było pewne.
Podkomisarz dopalił papierosa na rogu Kowalskiej i Szerokiej obok kamienicy z niewielkim ogródkiem przytulonym do resztek dawnych murów miejskich. Tam przy cieknącym ujęciu wody rósł rachityczny klon, „żydowskie bonsai”, jak nazwał to drzewko po przeczytaniu w „Expressie” artykułu o japońskiej sztuce ogrodniczej.
Naraz Maciejewski poczuł na plecach czyjś wzrok. Obejrzał się, ale zobaczył tylko przygarbionego Żyda, pewnie tragarza, któremu ciężka robota dodała z dziesięć lat i mocno wykrzywiła plecy. Zyga rzucił papierosa, po czym ruszył dalej ku łukowatemu przejściu pod ulicą Zamkową. Choć powszechnie mówiono na nie Zasrana Brama, częściej śmierdziało tam moczem.
Swierżawin patrzył przez chwilę na Maciejewskiego, a kiedy śledczy odszedł, wyprostował plecy.
„Czego ta glina tu węszy?” – pomyślał zaniepokojony, ale że podkomisarz skierował się w inną stronę, uznał to spotkanie za przypadkowe. Miał dobrą pamięć do twarzy – jeden rzut oka i wiedział. Tak, to ten policjant poprzedniego dnia kazał go usunąć sprzed drzwi komisariatu, gdy Swierżawin – wówczas w łachmanach bezdomnego pijaka – przyznawał się do morderstwa Bindera. Oficer zachował się zgodnie z przypuszczeniami i zgodnie z planem rzekomego włóczęgi.
Wtedy był to bezczelny test czujności lubelskiej policji, teraz chodziło raczej o to, żeby w żydowskiej dzielnicy nie wyróżniać się wyglądem. Swierżawin lubił tę część swojej pracy – pozwalała mu ona wrócić do czasów, kiedy we 2-om Moskowskom Impieratora Nikołaja I kadietskom korpusie grywał główne role w szkolnym zespole teatralnym. Mówiono o nim chitrij Polacziszka. Nigdy się jednak za to nie obrażał, bo zawsze były w tym podziw i przyjacielskie pochwały, a nie aluzje do narodowości matki. Potem jego talent aktorski nieraz ratował mu życie podczas wojny domowej i po przegranej kontrrewolucji, gdy na polsko-sowieckim pograniczu trudnił się przemycaniem złota, dolarów, ludzi i tajnych informacji.
Swierżawin znów przygarbił plecy i poszedł ulicą Szeroką, szukając najlepszej drogi wyjazdowej z Zamku. To nieudolnie naśladujące gotyk więzienie wzniesione na ruinach średniowiecznej twierdzy miało zaledwie sto lat. Niby niewiele, a jednak na tyle dużo, że projektanci nie wzięli pod uwagę trasy dość równej dla ciężarówek.
„Oby żadnej jutro nie zgasł motor, bo utknie na podjeździe!” – pomyślał Swierżawin.
W tej intencji w niedzielę zapalił nawet dwie świeczki w lubelskiej cerkwi – jedną, bo się Bogu należała, drugą, bo przez ten przeklęty przewodnik Ronikierowej spóźnił się na mszę.
Do Krawieckiej Maciejewski miał już ledwie parę kroków. Uśmiechnął się, bo Zakrzewski wybrał na miejsce spotkania dom niemal sąsiadujący z więzieniem na Zamku. Minął kilka kamienic, aż znalazł się przed niskim, jednopiętrowym drewnianym budynkiem. Tablica z numerem była nieczytelna, ale właściciel, żeby uniknąć kary, wypisał obok niej kredą: Krawieska Nr 2.
Zyga zapukał do drzwi po prawej stronie. Usłyszał coś w jidisz, co równie dobrze mogło znaczyć: „proszę”, jak „won”. Mimo to wszedł.
Przy kuchni krzątała się niska, gruba kobieta koło czterdziestki, za stołem siedziało dwóch mężczyzn. Starszy z brodą patriarchy odłożył dratwę i wielokrotnie już zelowany but, młodszy, szczupły brunet ze strzechą sterczących włosów i w drucianych okularach, podniósł wzrok znad książki.
– Pan Goldman? – spytał policjant. – Symcha Goldman?
– Wyjechał – burknął po polsku okularnik.
– A jednak jestem tu z kimś umówiony.
– Nazwisko?
– Maciejewski.
Młody Żyd wstał zza stołu i dał znak podkomisarzowi, żeby poszedł za nim. Brodacz, zapewne ojciec chłopaka, odprowadził ich niechętnym spojrzeniem.
Po chwili znaleźli się na niewielkim, ciasnym podwórku. Zyga ruszył za swoim przewodnikiem po skrzypiących schodach na poddasze.
– Tu, towarzyszu. – Okularnik wskazał Maciejewskiemu odrapane drzwi tuż obok nigdy chyba niemytego okna. Było tak małe, że ledwie zmieściłaby się w nim głowa mężczyzny.
– Dziękuję. – Zyga uścisnął mu dłoń. – Bądźcie czujni.
Zakrzewski półleżał na wąskiej kozetce z kajetem na kolanach. Miał na sobie golf, pumpy, skarpety w kratę i sportowe buty. Skórzaną kurtkę motocyklową i cyklistówkę rzucił w nogi łóżka. W prawej ręce poeta trzymał wieczne pióro, w lewej papierosa. Właśnie podnosił pióro do ust, jakby się zapomniał, który przedmiot do czego służy, albo atawistyczny odruch ssania dobrze mu robił na natchnienie.
– Serwus, Józek. – Maciejewski zdjął kapelusz. – Ale z was konspiratorzy! Każdy mógłby tu do ciebie wejść.
– Ale nie każdy wie, że tu jestem. – Zakrzewski zakręcił pióro i usiadł.
Zyga rozpiął płaszcz i zajął miejsce na jedynym krześle obok wąskiego stołu przy ścianie.
– Co masz?
– A taką dziwnostkę o twoim Binderze. – Redaktor puścił perskie oko. – Też byś wiedział, gdybyś posyłał tajniaków nie tylko do śródmieścia, ale i na Kośminek albo na Szeroką.
– Nie rozpędzaj się, Józek, bo nie mam rękawic. Tu nie ring.
– Nie masz też pewnie kastetu jak twoi koledzy na Zamku. – Zakrzewski zaciągnął się papierosem. – Jednak do rzeczy. Szukałem meliny u towarzyszy na Kośminku i wyobraź sobie, zaraz na Długiej wlazłem na kolegę ze studiów.
– Nazwisko i adres. – Maciejewski wyjął z kieszeni notes.
– Adam Gajec. Mieszka w służbowym mieszkaniu na Krochmalnej. Biuralista z cukrowni.
– Nader wylewnie zeznajesz – zaśmiał się podkomisarz. – Jaki w tym hak?
– Nie zeznaję, Zyga, pomagam koledze sportsmenowi – zastrzegł Zakrzewski. – A hak? Cóż, nie przeczę, że nie lubię człowieka. Przez niego omal mnie nie zawiesili i to już na pierwszym roku.
– A co takiego przeskrobałeś?
– Ja? Nic. Gajec należał do korporantów i z braku lepszych pomysłów został przewodniczącym koła narodowego. Rozumiesz, getta ławkowe dla tych za mało katolickich jak na nasz katolicki uniwersytet. No to jak go spotkałem kiedyś w nocy, wrzuciłem mu tę durną czapkę korporancką na latarnię. Koło poczty głównej, zaraz na rogu. Zrobił aferę, ale jakoś rozeszło się po kościach. Gajec dobrze sobie wykombinował, żeby przystać do faszystów, bo jedynie dzięki poparciu korporacji utrzymał się całe trzy lata na uczelni. Niezbyt lotny, uważasz. Do tego stopnia, że jak mnie zobaczył, to nie pamiętał, że mieliśmy z sobą na pieńku, tylko się rozkleił. Nie był trzeźwy, to fakt, no ale żeby zaraz ściskać komunistę? W każdym razie zaczął mi kadzić, że jestem uczciwy człowiek, bo nigdy nikogo nie udawałem, nie tak jak niektórzy. No więc pociągnąłem go za język, kto udaje. A on na to, że wszystkiego by się spodziewał, ale nie że Binder kumał się z pejsatymi.