Выбрать главу

Gdy harcerze doszli do skrzyżowania, instruktor dał komendę „na lewo marsz” i wkrótce chłopcy znaleźli się na środku placu. Zyga wiedział, że do popołudnia będą tam ćwiczyć patriotyczne pieśni. A że komisariat mieścił się na sąsiedniej ulicy Staszica, nie wątpił, że przyjdzie mu ich słuchać, choćby nawet szczelnie zamknął okno.

Ledwie minął róg Zielonej i Staszica, jeszcze przed bramką prowadzącą na zewnętrzny dziedziniec wpadł na niego goniec w służbowej czapce.

– Jest wreszcie pan komisarz! Wszystkich oficerów szukam. – Odetchnął i pobiegł dalej.

Maciejewski pożałował, że po drodze nie wypalił papierosa. Najwyraźniej mimo niedzieli coś się stało i zamiast odpocząć nad papierami, przyjdzie narobić wydziałowi kolejnych zaległości.

„Czyżby sam marszałek postanowił odwiedzić stolicę naszego województwa?! – pomyślał z przekąsem. – Choć święto idzie, wszystko możliwe”.

– Czołem – przywitał dyżurnego przodownika przy wejściu. – Co się dzieje?

– Nie powiedział panu komisarzowi? – zdziwił się mundurowy, pokazując przez okno chodnik, na którym Maciejewski przed chwilą rozmawiał z gońcem. – No tak… – westchnął. – Zabili Bindera.

– Tego Bindera? – Zyga aż zdjął kapelusz.

– Tak jest, redaktora Bindera. Pan komendant bardzo zdenerwowany.

* * *

Naczelny „Głosu Lubelskiego” leżał nagi na dywanie w salonie swojego trzypokojowego mieszkania na Krakowskim Przedmieściu. A właściwie gdyby mieszkanie nie należało do niego, z początku trudno byłoby zgadnąć, czyj to trup. Twarz wyszczerzona w nieludzkim grymasie przypominała raczej fotografie z policyjnej kartoteki przestępców niż redaktora dziennika dla prawych Polaków. W dodatku była zalana krwią, która ściekła z odciętych i wepchniętych mu w usta genitaliów. A na jego brzuchu – również krwią – morderca wypisał:

Roman Binder

6-6-6

Maciejewski podszedł do otwartego okna. Odetchnął głęboko. Widział już ofiary poharatane w złodziejskich porachunkach, rozjechane przez parowóz, wypchnięte z okna – widział dziesiątki zwłok wcale niepodobnych do ludzi, ale celowo okaleczone budziły w nim zbyt wiele złych wspomnień…

Z pobliskiego Placu Litewskiego doleciały głosy harcerzy ćwiczącyche pieśń „Maszerują strzelcy” pod kierunkiem jakiegoś instruktora, pewnie nauczyciela muzyki.

Zyga udał, że szuka ewentualnych śladów na parapecie, potem znów odwrócił się do dwóch wywiadowców, którzy czekali na niego od kwadransa.

– To okno było otwarte? – zapytał.

– Nie, okno nie – powiedział przodownik Tadeusz Zielny, młody tajniak o tandetnej twarzy filmowego amanta i włosach szczodrze posmarowanych brylantyną.

Drugi wywiadowca, starszy przodownik Witold Fałniewicz, rozglądał się cały czas i stojąc w miejscu, robił notatki ogryzkiem ołówka, który ledwie wystawał z jego grubych paluchów. Zwykle czerwona gęba Fałniewicza teraz nieco pobladła, ale podkomisarz był pewien, że nie będzie kłopotu z odczytaniem notatek. Wywiadowca wyglądał wprawdzie topornie jak typowy masarz, ale nawet na kacu potrafił pisać wyraźniej niż ktokolwiek inny w wydziale.

– Nie dało się wytrzymać zaduchu, to otworzyłem okno – tłumaczył Zielny. – Za to drzwi były uchylone chyba całą noc. Dlatego sąsiadka zajrzała.

– No i gdzie ta sąsiadka? – mruknął Maciejewski.

– W szpitalu św. Wojciecha. – Fałniewicz odwrócił kartkę w notesie. – Marianna Ludwińska z domu Korpaczewska, wdowa. Starsza kobita, pan kierownik rozumie, serce.

– Dozorca?

– Stefan Grycz, lat czterdzieści pięć. Przybiegł, jak zaczęła krzyczeć, i to on nas wezwał. I pogotowie też, się rozumie. Nic nie widział, nic nie słyszał, nadal skacowany. Bramę zamknął wieczorem, rano otworzył.

– Nie ma pewności, czy ktoś wczoraj nie odwiedził denata, bo… jak to było… aha: „do redaktora to ciągle biegali jak do jakiej panienki” – przypomniał sobie Zielny.

– Że niby co? – Maciejewski jeszcze raz spojrzał na zwłoki dziennikarza. Kilka miesięcy wcześniej, zanim owdowiał, był ponoć przykładnym mężem. Choć dzieci nie mieli, fakt. – Że niby do takiej „panienki”?

– A nie, co to, to nie! – Tajniak przygładził włosy, choć przy tej ilości brylantyny, jakiej używał, nawet jeden nie miał prawa odstawać. – W żadnym razie, panie kierowniku.

Przerwali, bo z przedpokoju dobiegła ich rozmowa. Za chwilę wszedł wysoki mężczyzna przed czterdziestką, z wiecznie przyklejonym do twarzy uśmiechem, podkomisarz Stanisław Borowik, zastępca naczelnika z wojewódzkiego Urzędu Śledczego, a za nim wtaszczył sprzęt fotograf.

– Serwus, Zyga! – przywitał się przybyły, rozejrzał po pokoju i zaraz zaczął instruować swojego technika. – Adam, brzuch denata wyraźnie.

– Co się tak województwo rządzi? – mruknął Maciejewski.

– A bo miasto nie ma aparatu. Zaraz będzie Niżyk, zdejmie odciski i ślady butów. Wasi stójkowi za wiele nie zadeptali?

– Nie zadeptali, panie komisarzu – odezwał się do Borowika swoim grubym głosem Fałniewicz – bo szybciej wyszli, jak weszli.

– Włoska mafia? – Śledczy uśmiechnął się tym razem do denata.

– Albo międzynarodówka komunistyczna – burknął Zyga – bo napisy są krwią. Nie robotniczą co prawda, burżuazyjną jak cholera, zawsze jednak czerwoną.

– Źle się czujesz? – zapytał Maciejewskiego Borowik z tym samym uśmiechem, ale szeptem. – Myślisz sobie, że jest trup, to zlatują się sępy, żeby ci odebrać sprawę? Nie, Zyga, to śmierdzi, do tego politycznie. Dziennikarz, prawica, opozycja. Dziękuję, postoję! Nie zazdroszczę ci, Zyga. Módl się, żeby poszło tylko o zdradzoną kochankę czy inne obyczajowe historie.

Chciał już odejść i dalej pouczać fotografa szykującego lampę błyskową, gdy Maciejewski nagle przytrzymał go za ramię.

– Zapomniałeś o wątku satanistycznym, Staszek.

– Że niby co? – Borowik zaśmiał się, tym razem niewątpliwie szczerze.

– Że „kto ma rozum, niechaj zrachuje imię onej bestyi. A ta jest liczbą jej: sześćset sześćdziesiąt i sześć” – zacytował Zyga.

– Jezus Maria! – Już nawet sztuczny uśmiech nie utrzymał się dłużej na twarzy Borowika. – To naprawdę mamy pasztet.

Obaj równocześnie spojrzeli w stronę trupa, nad którym pochylał się właśnie wywiadowca Zielny. Fałniewicz przerwał swoje zapiski i też podszedł z poważną miną.

– A to co? – spytał, wyciągając z kieszeni pęsetę. Wprawnym ruchem zdjął Zielnemu z rękawa długi kobiecy włos. – Blondyna – stwierdził. – Wczoraj byłeś z rudą.

Fotograf parsknął śmiechem, zaraz jednak spoważniał, widząc w drzwiach sędziego śledczego. Zyga westchnął pełen najgorszych obaw. Borowik nie miał racji – sępy się zlatywały, na miejscu zbrodni było aż nazbyt tłoczno. Maciejewski nie pamiętał, kiedy ostatnio Urząd Śledczy przysłał mu technika razem z oficerem. A żeby sam pan sędzia śledczy pofatygował się osobiście, tego w Lublinie najstarsze gliny nie pamiętają. Sprawa związana z morderstwem Bindera zaczynała się więc z dużym rozmachem. Nic dziwnego, że Borowik nie miał na nią chęci. Zyga też by wolał, aby naczelnego „Głosu Lubelskiego” zabili na przykład w Chełmie. Skoro jednak padło na niego…

– Dzień dobry, panie sędzio. – Dotknął palcem ronda kapelusza. – Podkomisarz Maciejewski, kierownik Wydziału Śledczego.

– Miło mi poznać, Rudniewski.

Jednak Zygmuntowi wcale nie było miło. Sędzia śledczy, choć całkiem młody facet – przed trzydziestką, miał na głowie melonik. A to zapowiadało nadętego służbistę.