– Co? Binder z pejsatymi? – powtórzył zaskoczony Zyga.
– Tak właśnie powiedział. Wracał w nocy z knajpy i przypadkiem widział, jak Binder, jeszcze jeden facet i jakiś rabin naradzali się w aucie na Krakowskim Przedmieściu.
– Pod domem Bindera?
– Nie wiem, nie chciałem spłoszyć Gajca. On w sumie gówno wie i rozumie, ale nie jest idiotą. W każdym razie to było w zeszłym tygodniu, parę dni przed zabójstwem.
– Morderstwem, Józiu – poprawił Maciejewski. – Jako prawnik, nawet czerwony prawnik, powinieneś rozumieć różnicę. W jakim aucie?
– W rolls-roysie – powiedział z poważną miną Zakrzewski.
– Co? – Zyga podniósł wzrok znad notesu. – Kabaret sobie robisz?
– No bo głupio pytasz. Skąd mam wiedzieć?! Gajec tam był, nie ja. Czarne, duże, kryte. Tyle – powiedział ze złością redaktor „naszego sztandaru”.
– No to pokręcisz się na Krochmalnej, weźmiesz Gajca na wódkę…
– Chcesz ze mnie zrobić psa, Zyga?! – Zakrzewski zmasakrował niedopałek obcasem. – Do kogo ta mowa?!
– Nie mam czasu na twoje krygowanie. Najdalej jutro musisz mi coś nakapować.- Jesteś mi to winien, nie?
Zakrzewski podszedł do okna. Zerknął na podwórko i przysiadł na wąskim parapecie. Potem odwrócił się i spojrzał spod oka na Maciejewskiego.
– Spodziewałem się tego. W końcu i tak zawsze wylezie z ciebie glina, Zyga. Mam więc jeszcze coś, ale potem będziemy kwita.
– Gadaj!
– Jestem umówiony z Gajcem na wódkę. Dziś wieczorem w „Wykwintnej”. Możesz iść ze mną, z twoją gębą będziesz tam akurat pasował.
– Dziękuję za zaufanie, Józek. – Maciejewski strzepnął popiół z papierosa i zamknął notes.
– I tym spłacę dług – powiedział twardo Zakrzewski.
– Jeśli mnie Gajec nie rozczaruje. Zresztą pogadamy… O której?
– Siódma. Bądź chwilę wcześniej przed dworcem przy dorożkach.
Maciejewski już zapiął płaszcz, ale po namyśle znów przysiadł na brzegu krzesła.
– Jeszcze jedna sprawa. Długo pracowałeś u Trąbicza?
– Ponad rok, ale znam go ze cztery. A co?
– Właśnie! A co mi powiesz o tych jego chłopaczkach?
– Zyga! – zaśmiał się redaktor. – To nic z tych rzeczy, o których myślisz. U niego to tylko niewinna słabość, jak dla niektórych konie albo pudle. Zabiera ich, można powiedzieć, z ulicy. Z biednych rodzin, które same ledwo rachują, ile mają gąb do wyżywienia. Ubiera ich, posyła do szkoły, karmi, uczy jeść nożem i widelcem. Po trzech, czterech latach traci zainteresowanie, ale chłopaki mają jaki taki start. Piotrek pracuje teraz u Plagego i Laśkiewicza jako młodszy kreślarz, Felek jest w szkole oficerskiej. Ten nowy, Franek, jeszcze się uczy.
– I co? Tak za nic?! Logiczne chyba, że muszą mu czymś płacić. Dupą?
– Nie, Zyga, w żadnym razie. Gadałem z nimi i gdyby cokolwiek takiego robił, sam bym nakładł Trąbiczowi po gębie. Niewinna słabość. Nie wiem, co tam siedzi w Trąbiczu, ale co do ludzi to on jest społecznik. Nie było takiego razu, żeby nie pożyczył czy nie dał zaliczki.
– No to do zobaczenia przed siódmą, towarzyszu Zakrzewski. – Maciejewski podniósł pięść w proletariackim pozdrowieniu. – Nie daj się złapać glinom.
– Mówi pan doktor, że taki artysta? – zapytał Zyga.
– Jak już wcześniej powiedziałem, precyzyjny cios prosto w nerkę – dobiegło z telefonu. – Wbił nóż i przekręcił, wiedział, co robić. Jeśli artysta, to chirurgii.
– Tak, dziękuję, do widzenia. – Podkomisarz odłożył słuchawkę.
Kraft kończył porządkować raporty, raz po raz spoglądając na zegarek. Maciejewski przeniósł wzrok na swoje biurko zarzucone notatkami. Odkąd wrócił ze spotkania z Zakrzewskim, próbował odgadnąć, kto mógłby mieć interes w tym, żeby zginęli dwaj ludzie, z których jeden w gazecie pisał, a drugi w niej skreślał.
„Tak, Zielny, choć… zielony – podkomisarz uśmiechnął się na to skojarzenie – miał rację. Gdyby jeden zabił drugiego, wszystko jasne. No i redaktor cenzora, nie na odwrót”.
Znów zadzwonił telefon i przerwał Maciejewskiemu wątek. Zyga chwycił słuchawkę z nadzieją, że to ktoś, kto świadomie lub przypadkiem naprowadzi go na jakiś ślad. Może wdzięczny Trąbicz, który coś sobie przypomniał… Ale telefonował Lennert.
– Pracuje pan, panie władzo? – zakpił. – Co byś powiedział na małe mordobicie pojutrze o świtaniu?
– Dobrze, Stachu – zgodził się Maciejewski. – Poranek to piękna pora na nokaut.
– Coś głos masz niewyraźny – zauważył przyjaciel. – Śledztwo się nie układa?
– Ano nie, jaśnie wielmożny panie, ale Bóg da, się poprawi – wyseplenił Zyga, parodiując gwarę.
– Mimo wszystko do zobaczenia?
– A jakże, serwus!
Podkomisarz powrócił do swoich papierów. Wypisując po raz kolejny znane fakty i łącząc je coraz bardziej zawiłymi liniami, próbował odgadnąć tajemnicę powiązań Bindera i Jeżyka. Wciąż wszystko wskazywało na gazetę, której cenzor był, chcąc nie chcąc, jednym z pierwszych czytelników, i w pewnym sensie też redaktorem. Tak, ale który numer naprowadzi go na ślad? Który tekst? Czego w nim ma szukać?
Policje warszawska i niemiecka – jeśli wierzyć „Expressowi” – waliły jak w dym do Poronica, cenionego astrologa, religijny Kraft być może prosił o cynk Pana Boga albo doznawał olśnień podczas czytania Biblii z rodziną. Każdy śledczy z pewnością miał swoje nawyki, dziwactwa czy przesądy. Maciejewski wierzył w geometrię, według niego wszystko przybierało jakiś kształt, dawało się sprowadzić do wzoru czy krzywej: statystyka przestępstw, ruch ludności, wykrywalność… Takim wykresem staje się przecież nawet głos Kiepury czy V Symfonia, gdy patrzeć na ich obraz w oscyloskopie. Wzorem, fakt, nader skomplikowanym są linie papilarne. Pewnie kiedyś będzie też można dopasować oscyloskopowy wykres nagranych zdań i zidentyfikować, czy wypowiedziała je ta sama osoba. Tak, bez wątpienia policja śledcza swoje najlepsze lata ma jeszcze przed sobą. Aż dziw, że taki na przykład Fritz Lang nie zrobił o tym filmu! Zielny mógłby wtedy iść do kina pomiętosić jakąś pannę, a jednocześnie zaliczyć szkolenie z kryminalistyki! Znowu zadzwonił telefon.
– Maciejewski, słucham – mruknął do słuchawki Zyga.
– Dzień dobry, panie komisarzu – usłyszał miły kobiecy głos. – Okradli mnie. Jeden taki ze złamanym nosem ukradł mi serce i prawie tydzień się nie odzywa.
– Różo, bardzo się cieszę, że telefonujesz – skłamał podkomisarz, odruchowo przekładając słuchawkę do drugiej ręki, dalej od Krafta, który siedział schylony nad papierami. – Ale wybacz, nie mogę rozmawiać. Mam teraz… przesłuchanie.
Zdziwiony zastępca podniósł głowę.
– No to baw się dobrze. – Nieco nadąsana Róża odłożyła słuchawkę.
Zyga znów skupił się na swoich myślach. Przeczuwał, niestety tylko przeczuwał, że obie śmierci coś łączy, ale… No właśnie – nie ma trupa bez motywu. Za chwilę jednak przyszedł Wilczek z nic nie wnoszącym do sprawy zeznaniem żony Jeżyka. Potem telefonował kierownik komisariatu z Lubartowskiej, który chciał zrzucić Maciejewskiemu na głowę włamanie do sklepu sportowo-wędkarskiego.