Выбрать главу

– Pan z tym do mnie, bo jestem sportowiec i wędkarz? – skrzywił się Zyga.

– Ja z tym do pana komisarza, bo brakuje mi ludzi – warknął zdenerwowany policjant.

– A u mnie wszyscy się nudzą, tak? Pan masz na głowie sklep, a ja trupy. Co ja panu poradzę? Do widzenia. – Maciejewski rzucił słuchawkę na widełki. – Wychodzę, Gienek, bo w porze urzędowania tu się nie da pracować – powiedział do Krafta.

– Zaczekaj… – Zastępca zrobił niepewną minę, jak poważny biuralista, któremu szef proponuje drobny szwindel księgowy. W końcu wydusił: – Przyszedł do mnie Tomaszczyk. Pytał, co cię łączy z Zakrzewskim.

– Boks i działania operacyjne. To żadna tajemnica.

– To samo mu powiedziałem, ale… – urwał i długo szukał słowa.

– Ale co? – ponaglił Maciejewski.

– Nie wiesz?! – lekko zdenerwował się Gienek. – „Pan rozumie, podkomisarzu Kraft, pan jest uczciwym policjantem… To musi zostać między nami…” i tak dalej. W skrócie: czy nie osłaniasz podejrzanego, bo sam jesteś komunistą?

– Ja komunistą?! A to wesz! – Zyga walnął pięścią w blat biurka, aż podskoczyły karteluszki, a jeden, majestatycznie szybując, spadł na podłogę. – A kto, cholera jasna, walczył na ochotnika w wojnie bolszewickiej?! Ja czy Tomaszczyk? Co on, liczy, że nas na siebie napuści?!

– Zyga, to idiota, ale idiota z komendy wojewódzkiej. Ty za to jesteś ateista, sabotujesz polecenia, teraz jeszcze ten Zakrzewski… Po prostu uważaj na niego.

– Wiedziałem, no wiedziałem, czym się to skończy! – Maciejewski zmiął wściekle jedną ze swoich pogryzmolonych kartek. – Za głupi jest, żeby łapać przestępców, to się zabrał za kolegów. Co mu powiedziałeś?

– Żeby cię sam zapytał, a jak ma zastrzeżenia do twojej pracy, są odpowiednie procedury.

– I co on na to?

– Powiedział, żebym się dobrze zastanowił, bo ty i tak marnie skończysz, a ja mam czworo dzieci. I być może perspektywy. Później poszedł.

– No to i ja pójdę. – Zyga zgarnął kilka ostatnio zabazgranych kartek i upchnął je w notesie. – Mam spotkanie z informatorem.

– Z Zakrzewskim, nie daj Boże?

– Lepiej nie pytaj, Gienek. – Podkomisarz poklepał go po ramieniu. – Ty masz czworo dzieci i perspektywy!

* * *

W restauracji „Wykwintna” powietrze było gęste od papierosowych wyziewów, jakby jakiś dowcipny żołnierz z pobliskich koszar 8. pułku piechoty Legionów wrzucił do środka granat dymny. Maszyna do sztucznych oparów w kabarecie „Frascatti” na Szpitalnej nie zdołałaby wyprodukować tego nawet w kwadrans.

Maciejewski i Zakrzewski odruchowo przymrużyli oczy, dopiero po chwili zaczęli wychwytywać wzrokiem szczegóły wnętrza. Podłużną, kiszkowatą salę zastawiono ciasno stołami, naprzeciw wejścia znajdował się szynkwas, przy którym można było wypić albo przegryźć coś na stojąco, obok drugie drzwi – najpewniej do klozetu.

– Tam. – Redaktor wskazał stolik w głębi, przy którym siedział samotnie młody mężczyzna.

Przepchnęli się wąskim przejściem między robotnikami, kolejarzami i podoficerami w rozpiętych szynelach. Kiedy podeszli, podkomisarz przyjrzał się uważnie koledze redaktora „naszego sztandaru”. Był wysokim blondynem niewiele starszym od Zakrzewskiego, ale z wyraźnie zarysowanymi półkolami łysiny nad czołem. Musiał przyjść niedawno, bo kufel przed nim był prawie pełny, a popielniczka pusta.

Gajec skinął im głową i wstał, żeby się przywitać.

– Serwus. – Zakrzewski wyciągnął do niego rękę. – Pozwól, mój kolega bokser, Zygmunt Maciejewski. Spotkaliśmy się przypadkiem przy dworcu.

– Adam Gajec, bardzo mi przyjemnie. Pan może też gdzieś tu mieszka?

– Nie. Ciotkę odprowadzałem na pociąg – uśmiechnął się Zyga i strzelił palcami w stronę szynkwasu. – Wreszcie sobie pojechała, więc na tę okoliczność… Panie ober, pół litra i trzy meduzy!

Po chwili tłusty kelner z brudną ścierką przerzuconą przez ramię przyniósł im wódkę, kieliszki i po galarecie wieprzowej.

– Płacić z góry – zapowiedział, nie bawiąc się w ceregiele, gdy otaksował wzrokiem stary płaszcz i gębę Maciejewskiego.

– O, nie chcesz pan napiwku! – warknął Zyga.

– Zara tam napiwku, już ja widzę! Ani ja pana znam, ani co. Tłok dzisiaj, łatwo wejść i wyjść, a potem szukaj wiatru w polu. Siedem się należy.

– No to jeszcze trzy duże jasne. – Podkomisarz wyłuskał z portfela banknot dziesięciozłotowy.

– Służę uprzejmie – rozpromienił się kelner.

– A reszta mi tu zara. Nie będę potem szukał wiatru w polu – dodał Zyga.

Tłuścioch rozmazał brud na stole swoją szmatą i odszedł.

– Niepotrzebnie pan mu tak powiedział – zauważył Gajec. – Gotów napluć do piwa. Choć rozumiem, straszne chamstwo się rozpanoszyło. Ale co się dziwić, jak taki rząd?!

– Pan może też lewicowiec jak Zakrzewski? – Maciejewski zrobił zdziwioną minę.

– Uchowaj Boże! – wzdrygnął się blondyn. – Ja, proszę pana, jestem katolik, a na studiach należałem do korporacji!

– No to pańskie zdrowie – skwitował Zyga, nie chcąc za wcześnie wchodzić w rozmowę o polityce. Gajcowi i Zakrzewskiemu nie pożałował wódki, sobie nalał pół kieliszka, po czym przysłonił go dłonią.

Spełniając toast, obserwował, jak blondyn podnosi szkło do ust i wlewa w siebie jego zawartość z nerwową łapczywością. Albo wciąż się gryzł tą historią z Binderem i Żydami, albo był pijakiem, który starannie to ukrywał. W szarym garniturze w prążki w tym ponurym lokalu prezentował się porządnie i schludnie, jak typowy biuralista. Tylko elegancji nie było w tym żadnej, o czym dobitnie świadczyła muszka w grochy, w dodatku na gumce.

Kiedy Gajec odchylił nieco głowę, opróżniając ostatnie krople, Maciejewski zauważył, że cała jego twarz – od policzków aż pod grdykę, musiała być kilkanaście godzin wcześniej starannie ogolona, nie znaczyły jej też najmniejsze zacięcia. Pijak nie miałby z rana tak pewnej ręki, a do fryzjera codziennie raczej nie chodził, to byłoby nie na jego kieszeń.

Skoro Gajec nie pił często, to podkomisarzowi nieco utrudniało sprawę. Sądząc po wzroście – na oko metr siedemdziesiąt pięć – i grubokościstej sylwetce, pół litra nie wystarczy, żeby z niego wyzwolić nieskrępowaną szczerość. W dodatku Zyga musiał się pilnować, żeby być w miarę trzeźwy. Uznał, że na początek spróbuje przyspieszyć tempo.

– Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz! – Znów nalał.

Gajec jakby zmarkotniał, ale wypił. Potem rozejrzał się po sali. Maciejewski poszedł za jego wzrokiem.

Wojskowi dwa stoły dalej chlali żywiołowo na ojczystą melodię. Jeden co chwila wyrywał się do śpiewania, pozostali poprzestawali tylko na patriotycznych toastach. Robotnicy pili cicho i na smutno. Oni bardziej niż świętem przejmowali się rosnącą drożyzną i groźbami obniżek pensji, o których przebąkiwały gazety.

Nie tracąc czasu, Maciejewski podniósł butelkę. Czekał, aż w oczach Gajca pokaże się pierwsza poalkoholowa mgiełka. Czekał całe pół litra.

– No to na drugą nóżkę. Za starych Polaków! – zaproponował, otwierając kolejną butelkę. I od razu zaczął kierować rozmowę w stronę świństwa obecnych czasów: – Warto pić za starych, bo dzisiejsi Polacy, panie Gajec, nie dzielą się na bohaterów i świnie, ale na uczciwych i na leniwych sukinsynów. Nie ja to wymyśliłem, więc nie patrz pan z takim zdziwieniem. Napisał to Brzozowski, tylko kulturalniej. No więc kiedy uczciwi Polacy uprawiają w trudzie i znoju swój kawałek udręczonej ojczyzny, sukinsyny mozolnie kombinują, jak by tu nic nie uprawiać, a też się nażreć. Sprawiedliwe i pocieszające jest to, że dziewięciu na dziesięciu ląduje mordą na bruku. Niestety, co niesprawiedliwe i tragiczne, dziesiątemu się udaje. I z takich właśnie fartownych skurwysynów, panie Gajec, biorą się posłowie na sejm, działacze partyjni i inna swołocz. Panie ober, jeszcze flaszkę! I śledzia!!! – zawołał do przechodzącego kelnera.