Выбрать главу

Ten zmierzył Maciejewskiego wymownym spojrzeniem, uspokoił się dopiero na widok dziesiątki wyjętej z portfela.

– Flaszka i trzy śledzie – powtórzył. – A swoją drogą, nie mogliby panowie porozmawiać sobie o kobietach zamiast o polityce? Wiadomo to, czy jakaś menda nie słucha?

– Dziś jest święto narodowe, panie ober – warknął Zyga. – Nie wypada gadać o dupie Marynie. Dawaj pan migiem i nie przeszkadzaj. Ale tak między nami, panie Adamie, no jest tak czy nie jest?

– Słusznie, panie kolego… Skurwysyny – przyznał Gajec, podnosząc kieliszek. Miał już wilgotne usta i czerwone oczy, ale mówił jeszcze składnie. Maciejewski zerknął znacząco na Zakrzewskiego. Ten klepnął go pod stołem w kolano.

– No choćby taki Binder – zaczął redaktor, nie spuszczając oczu ze swojego znajomego. – Nie powiem, dla mnie wróg klasowy, ale wydawało się, że uczciwy wróg. Tymczasem nawet ty, Adam, mówiłeś mi, że jak ma interes, to gna do Żydów…

– Eee, gadanie! – machnął ręką Gajec. – Jak każdy dziennikarz wszystko przekręcasz.

Zakrzewski obruszył się. Widać było, że wódka bardziej poszła mu do tej chuligańskiej, a nie poetyckiej części jego głowy.

– Mówiłeś, cholera, że widziałeś go pod jego domem w aucie z jakimś rabinem.

– Naprawdę widział pan go z rabinem? – Zyga zrobił tak zdziwioną minę, jakby co najmniej Piłsudski przeprosił za zamach stanu.

– No dobra – zgodził się Gajec – panu powiem. Chciałem rozjuszyć trochę czerwonego. – Zaśmiał się, klepiąc Zakrzewskiego po plecach. – Rzeczywiście siedział w samochodzie, ale nie pod kamienicą, gdzie mieszkał, tylko blisko niej: koło złodziejskiego banku Goldera. Swoją drogą, wszystkie banki są złodziejskie, a mądry człowiek ma bank w domu. Polaku, bądź sobie sam bankierem, nie? – roześmiał się hałaśliwie, jakby go rozbawił dobry slogan reklamowy.

– Wypijmy za to! – zaproponował Zyga i pomyślał, że Gajec mocno by go skrytykował, gdyby się dowiedział, że zanosi pieniądze do PKO. Niedawno musiał nawet wymienić książeczkę oszczędnościową, bo w starej zabrakło miejsca na wpisy. – To Binder miał auto?

– Nie, no skąd, nie było jego! Siedział z tyłu razem z jakimś brodatym facetem. A z banku wyszedł elegancki gość i usiadł za kierownicą.

– Żyd? – zapytał Maciejewski.

– A kto inny wychodziłby z pejsatego banku! – Gajec klepnął otwartą ręką w stół. Szkło brzęknęło cicho jak jakiś dzwonek do przyzywania lokaja. Jednak nie zjawił się kamerdyner, tylko kelner.

– Żadnych takich politycznych gadek! Mówiłem czy nie mówiłem?! – warknął.

– Żyd pan jesteś, panie ober? – prychnął Zyga. – Przynieś pan jeszcze flaszkę i nie przeszkadzaj. No, toś pan nieźle zakpił z Józka, panie Adasiu. Ale skąd pan wie, że Żyd? Mógł to być ktokolwiek, kto wymieniał walutę.

– Po dziewiątej w nocy?! – zarechotał Gajec. – Mówiłem przecież, że widziałem ich wieczorem. Gość wyszedł z banku, jeszcze mu się stróż ukłonił. Jakiś dyrektor albo co, no a kto może być taką szychą u Goldera? Chińczyk?! No jasne, że Żyd. No i auto jakie!

– Właśnie, czym teraz jeżdżą bogate gudłaje? – spytał Maciejewski.

– A czarnymi cadillacami, kochany! – triumfalnie oznajmił Gajec. – Jak jacyś amerykańscy gangsterzy albo co!

– E tam, zmyślasz, Adam! – nie wytrzymał Zakrzewski. Miał już dobrze w czubie, ale dotąd starał się trzymać język za zębami, pamiętając, po co tu ściągnął Maciejewskiego. – Lepiej powiedz, że byłeś w sztok pijany i wszystko ci się pomieszało! – Mrugnął do Zygi. Ten jednak był chwilowo nieobecny, bo ze wszystkich sił starał się zatrzymać w głowie usłyszane właśnie informacje.

„Czarnymi cadillacami…” – powtarzał w myślach. I choć szare komórki pracowały na zwolnionych obrotach, to nie wypił tyle, żeby tego nie powiązać z już znanymi sobie faktami. Zresztą ta część łamigłówki nie była akurat trudna, bo tylko jeden człowiek w Lublinie miał czarnego cadillaca, nowiutką wersję V16. „Gangsterskie” – podobnie skomentował owo auto Zielny. Tym człowiekiem był zaś właściciel domu bankowego, od jakiegoś czasu Henryk Lipowski, choć w akcie urodzenia miał Chaim Golder. Maciejewski znał go trochę, bo przechrzczony bankier też lubił sport, nawet brał udział w jakichś dobroczynnych zawodach pływackich.

Naraz kilka stolików dalej brzęknęła rozbijana butelka. Jeden z wojskowych – ten najbardziej krewki, który wcześniej rwał się do śpiewania, rozpoczął bełkotliwą, pijacką kłótnię z robotnikami siedzącymi po sąsiedzku.

Zyga zaklął w duchu. Jeśli w „Wykwintnej” zacznie się mordobicie, szlag trafi rozpytanie Gajca. Ale pojawił się kelner, zagadał coś do jednych i do drugich – awantura zgasła jak zdmuchnięta świeca.

Maciejewski nie musiał podejmować przerwanego wątku. Po pijacku wylewny Gajec gadał już sam, choć nie bez przeszkód – złapała go dokuczliwa czkawka:

– Zaraz poszedłem, hyp… No bo przechodziłem tylko, nie-hp?… Co, miałem stać i patrzeć na auto jak wsiowe dziecko?! A, słyszałem jeszcze… hyp!… jak mówili do tego brodatego… hyp!… „profesorze”.

– Profesorze? – mruknął Zyga, znów mu nalewając. Odetchnął z ulgą, kiedy się zorientował, że Gajec przestał już zauważać, że jest do przodu o kilka kolejek, podczas gdy jego kompani prawie nie piją. – Co znów za profesor?

– A to zupełnie nieważne, panie Zygmusiu, zupełnie! – machnął ręką Gajec. – Mnie wystarczy, że gadał z Żydem.

– A kiedy to było?

– Kiedy? Jak były Szwedy, he, he… No chyba… hyp!… tak, w sobotę wieczorem!

„Kilka godzin przed morderstwem, nie kilka dni” – zanotował sobie w pamięci Zyga.

– Mówił pan o tym komuś? – spytał i ziewnął szeroko.

– A komu? Komu, kochany panie Zygmusiu?! – Gajec rozrzewnił się i objął podkomisarza. – Zostało mi tylko dwóch przyjaciół. Pan i ta brudna, komunistyczna świnia! – wskazał widelcem Zakrzewskiego.

– Opisz go pan, coś mi się chyba kołacze.

– Ty nie kolega jesteś, ale jakiś sędzia śledczy! – zarechotał Gajec, opluwając stół kawałkami śledzia.

– Zacząłeś, to gadaj, a nie kryguj się jak damulka – wtrącił się Zakrzewski, sięgając po papierosa.

– No profesor jak profesor. Po pięćdziesiątce, z brodą à la Haller…

Podczas gdy mówił, w umyśle Maciejewskiego przesuwała się jak w fotoplastykonie kartoteka Wydziału Śledczego, zdjęcia z gazet, twarze przypadkowych przechodniów, których jakieś tajemne freudowskie prawa kazały mu zapamiętać. Wszystko to niebezpiecznie zaczęło przypominać karuzelę albo filmowy trik, gdy pierwsze strony gazet – wirując i przenikając się wzajemnie – w niespełna minutę streszczają widzowi tydzień dziennikarskiej nagonki. Zyga szybko zagryzł śledziem i sięgnął po piwo. Zbytni wysiłek intelektualny podczas picia często kończył się u niego rzyganiem.

Karuzela nagle stanęła. Musiało się to odbić na jego twarzy, bo Gajec zapytał:

– No i co? Znasz?

– Znam – kiwnął głową zamroczony własnym odkryciem policjant. Jakkolwiek by to kretyńsko nie brzmiało, oczyma duszy widział jedyny niepokryty białą plamą cenzury fragment pierwszej strony ostatniego numeru „Głosu”. Zdjęcie profesora Achajczyka, eksperta od renowacji fresków.