Выбрать главу

Dopiero po chwili zorientował się, że palnął głupstwo. Nie powinien tego mówić. Mocny łeb miał ten Gajec – choć Zyga pił tylko tyle, ile bezwzględnie musiał, i tak go podcięło.

Maciejewski pospiesznie szukał w głowie jakiegoś zręcznego kłamstwa.

– To profesor… – zaczął. „Achajczyk, Achajowie, Achilles – myślał gorączkowo. – Homer, wojna trojańska…”. – Profesor Trojan, czytałem w gazecie.

– A c-co… – czknął Gajec – o nim pisali?

Zyga nie miał na to odpowiedzi. Przysłonił usta dłonią i bąknąwszy: „jedną chwileczkę”, gwałtownie wstał. Ruszył chwiejnym krokiem w stronę drzwi obok szynkwasu.

Gdy je otworzył, w nozdrza uderzył go odór moczu i chloru. Krótki ciemny korytarz prowadził do klozetu oświetlonego słabą żarówką. Po lewej były dwie kabiny, po prawej ściana pokryta bladozieloną lamperią. Po niej z kilku otworów poziomo przytwierdzonej rury ledwie ciurkała woda do rowka w betonowej posadzce. Nad tym rynsztokiem, mniej więcej w połowie nurtu, gorylowaty typ w kraciastej marynarce kiwał się jak uprane gacie na wietrze. Prawą ręką gmerał przy spodniach, lewą trzymał się rury, żeby nie upaść.

Maciejewski stanął dalej, w samym kącie, i rozpiął rozporek. Chciał chwilę pomyśleć bez pilnowania się, aby nie chlapnąć czegoś przy Gajcu. Miał już całkiem sporo: własne przekonanie, że śmierci Bindera i Jeżyka, choć wydają się pozornie bez związku, musi coś łączyć, oraz potwierdzenie tego, że Binder i Achajczyk spotkali się chociaż raz, i to pokątnie. Te trzy fragmenty układanki łączyła osoba redaktora i jego gazeta, w której profesor widniał na zdjęciu, a którą Jeżyk cenzurował. Mimo to rozrzucone kawałki wciąż nie chciały się ułożyć w żadną wyrazistą figurę. Zwłaszcza mącił w tym wszystkim przechrzczony żydowski bankier i jego czarny cadillac. Zyga nie dostrzegał ani śladu przestępczej motywacji.

Podkomisarz złapał się rury nad lamperią i nagle przed samym nosem zobaczył pospiesznie nabazgrany rysunek cycatej baby, która ustami robiła przyjemność rozanielonemu absztyfikantowi. Jego zaś obrabiał od tyłu jakiś brodaty grubas. Maciejewskiemu przypomniały się zwłoki Bindera, przy których musiał otwierać okno, żeby nie rzygnąć…

Facet w kraciastej marynarce westchnął głośno, kończąc szczanie, i ruszył chwiejnie w stronę drzwi. Naraz Zyga też się zakolebał, choć nie wypił pewnie nawet połowy tego co tamten. Olśnienie przyszło nagle, zdzieliło po pysku, aż podkomisarz omal nie opryskał sobie butów.

– A niech to szlag! – mruknął.

Anonimowy karykaturzysta wymalował specjalnie dla Maciejewskiego alegorię kryminalnej zagadki, nad którą ten łamał sobie głowę. Baba to Binder (widziany po raz ostatni, notabene z penisem w ustach), pierwszy facet – Jeżyk (zauważ, drogi Watsonie, zabity dwa kroki od burdelu), a drugi – Achajczyk (cóż za traf, nawet fizjonomicznie jego gazetowa fotografia całkiem pasowała do pornograficznego rysunku w klozecie!).

No tak, Binder wypisywał w „Głosie” swoje odkrycia i oszczerstwa. Cenzor raz po raz zamykał mu gębę jak ten frajer ze ściany swojej dziwce. W zadowoleniu nie patrzył jednak, czy ktoś czasem nie kroi mu tyłka. Widzieć, o co naprawdę się rozchodzi, mógł pochylony do przodu Binder, a cenzor?… Nawet taka menda ze starostwa nie ma oczu na dupie. Tylko jaki interes miałby profesor od zabytków w dymaniu urzędasa?

W zamyśleniu Zyga nawet nie zauważył, kiedy skończył się odlewać, tylko stał zapatrzony w dzieło klozetowego artysty.

– Wystarczy sprawdzić, co widział dymany Binder! – mruknął do siebie.

– Te, panie! – odpowiedział mu niespodziewanie głos tłustego kelnera. Zyga zerknął za siebie.

Kelner tym razem nie miał przewieszonej przez ramię ścierki. Trzymał wiadro, znad którego unosiły się opary chloru.

– Tu nie galeria! – warknął. – Kończ pan, bo trza zdyzenfykować. Zara zamykamy.

– A macie tu telefon? – Maciejewski zapiął rozporek.

– No, jeszcze telegraf i patefon! – Grubas chwycił wiadro, jakby chciał chlusnąć na Zygę. – Pijaki cholerne!

* * *

– Halo, tu Komisariat Główny Policji Państwowej, proszę mówić – odezwał się w słuchawce głos dyżurnego przodownika.

Zyga zerknął kątem oka na kolejarza, który mimo obejrzenia legitymacji wciąż nie dowierzał, że ten natarczywy pijak z nosem źle zrośniętym po jakiejś ostrej bójce naprawdę jest oficerem Wydziału Śledczego. Wpuścił go do dyżurki, ale ani myślał wychodzić, chociaż Maciejewski chrząkał znacząco. Zawiadowca udał, że tego nie zauważa, i zajął się przeglądaniem jakichś tabel.

– Tu M-masiejewski, kto wszy aparacie? – zapytał podkomisarz.

– Pan podkomisarz Maciejewski? Tak jest, przodownik Nowak. Niewyraźnie pana słyszę – dodał, choć Zyga był przekonany, że mówi zupełnie normalnie.

– To nie ma nic do rzeczy – powiedział wolno i starannie, jakby ćwiczył dykcję. – Muszę się upewnić, czy wysłano już z mojego wydziału raport do… – rzucił wściekłe spojrzenie na kolejarza – do dowództwa okręgu korpusu.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Podkomisarz klął pod nosem, że tak się uparł zrobić na złość trepom z kontrwywiadu i lekką ręką oddał im kluczowy dla sprawy numer „Głosu”. Ten z ogłoszeniem o dziewczynce i książeczce do nabożeństwa, ale i z ocenzurowaną pierwszą stroną ze zdjęciem profesora. W niej musiało tkwić eleganckie rozwiązanie geometrycznej zagadki: Binder – Jeżyk – Achajczyk, nić łącząca dwóch denatów i żywego.

– Nie, panie podkomisarzu, nie wiem, jak mogło się to stać…

– Zawsze to samo, nie nowina, Nowak. Rano… – Zyga już miał powiedzieć, że odbierze niewysłaną przesyłkę, ale zrezygnował. Mundurowi nie powinni wiedzieć za dużo, bo gotowi byliby wszystko zepsuć. – Rano sam się tym zajmę. – Odłożył słuchawkę.

Zawiadowca wreszcie uwierzył, że pijany typ w jego dyżurce istotnie jest ważnym śledczym.

– Muszę iść, panie władzo – usprawiedliwił się łagodniejszym tonem. – Za chwilę będzie Lwów – Rawa Ruska – Warszawa.

Maciejewski spojrzał na zegarek, ale najwyraźniej mu zaparował, bo dopiero gdy podsunął go bliżej oczu, dojrzał, że dochodziło wpół do pierwszej. Uchylił kapelusza i wyszedł na peron, a potem na ulicę.

Przed dworcem na kilka minut zrobił się ruch, ostatni pasażerowie spieszyli się na nocny pociąg. Ktoś wpadł na Zygę, potrącił go walizką i burknął jeszcze, że stoi w przejściu. Później znów był spokój. Smutne dorożkarskie szkapy drzemały przy dyszlach, dwaj taksówkarze stali obok aut i palili papierosy, ale nawet nie chciało im się rozmawiać. Maciejewski przez chwilę zastanawiał się, czy wziąć taksówkę, czy dorożkę, w końcu uznał, że jak na jeden wieczór znacznie naruszył fundusz operacyjny. Tyle dobrego, że jako kierownik nie musiał się przed nikim tłumaczyć, na co poszła ta forsa.

Kiedy Zyga stał tak przed głównym wejściem i dumał nad drożyzną, nagły poryw wiatru zerwał mu kapelusz. Podkomisarz pobiegł za nim przez plac dworcowy, starając się nie wdepnąć w końskie łajna. Gdy już pochylał się i łapał za rondo, wyrosły przed nim czarne buty z cholewami. Ocierając dłonią błoto z kapelusza, Maciejewski podniósł wzrok. Przed nim stał policjant z niebieskim winkiem starszego posterunkowego na rękawie szynela.

– Idź pan lepiej do domu, na dziś chyba wystarczy, co? – zapytał, krzywiąc się dla dodania sobie surowości.

– Tak jest, panie władzo – odparł poważnie podkomisarz i zawrócił w kierunku Krochmalnej.

* * *