Выбрать главу

Nisko wiszący księżyc co chwilę zerkał spomiędzy szybko sunących chmur. Ulica Wapienna była ciemna i pusta, a wiatr śmigał po łąkach nad rzeką, nie napotykając żadnego oporu poza przygarbionym, przytrzymującym kapelusz podkomisarzem Maciejewskim. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuszczałby się po nocy na tę nieoświetloną drogę utwardzoną jedynie tłuczonym kamieniem. Tyle że właśnie tędy miał najbliżej do domu – jakieś dwadzieścia-trzydzieści minut na piechotę.

Kiedy Zyga przestał już myśleć o śledztwie, poczuł, że wódka zrobiła swoje. Zakolebał się, wpadając w głęboką kałużę, i poczuł w gardle smak żółci.

Doczłapał do mostu na Bystrzycy. Był pokraczny, ale solidny, stalowy. Nie to co drewniany na Piłsudskiego, który co cięższe furgony pokonywały z trudem. Jednak Maciejewski miał wrażenie, że tej nocy wiatr zdołał rozkołysać przęsła. A potem morska choroba dopadła go na całego. Zdjął kapelusz, żeby mu nie wpadł do wody, i przechylił się nad barierką.

Długo jeszcze odkasływał i spluwał do rzeki, nareszcie poczuł się lepiej. Zarechotał sam do siebie, podniósł głowę i zaryczał na cały głos:

Bystrzyyyca niech do Wieprza

swe wody toooczy precz,

a naaasza Unia Lublin

wygrywa kaaażdy mecz!

Gdzieś przed nim, w pobliżu folwarku na Rurach rozszczekały się psy. Po lewej spłoszony bażant szurnął na oślep w martwe kartoflisko. Zyga wcisnął mocno kapelusz na głowę, postawił kołnierz płaszcza i ruszył przed siebie.

Przeszedł może sto metrów, gdy ujadanie zrobiło się głośniejsze, a na drodze zamajaczyły świecące w ciemności ślepia. To nie były folwarczne psy, ale jakaś włócząca się po łąkach bezpańska zgraja. Wytrzeźwiał w jednej chwili. Wycofywał się tyłem w stronę mostu, ale było za późno. Kilka kundli skoczyło ku niemu z wściekłym warczeniem. Maciejewski wyrwał rewolwer z kabury, ale zanim zdążył strzelić, najzajadlejszy ze zdziczałej sfory chwycił go za połę płaszcza. Zyga cofał się, cały czas celując w kudłaty łeb, jednak w nikłym blasku księżyca miał wrażenie, że dostrzega dwie albo i trzy lufy. Ciągle drgały i ciągle któraś z nich była wymierzona nie w psa, a w nogę Maciejewskiego.

Kundel sięgnął zębami rękawa, ale podkomisarz zdołał zdzielić go kolbą – najpierw w twardy łeb, potem w nos. Pies odskoczył, piszcząc, tylko że już dobiegały dwa kolejne. Zyga wystrzelił raz, drugi, trzeci. Oczy jednego z kundli zgasły, usłyszał przenikliwe skomlenie, a reszta uciekła gdzieś w bok, w stronę hipodromu i klubu jeździeckiego.

Zyga biegł, zwracając uwagę jedynie na to, by trzymać się drogi. W folwarku ktoś zapalił światło, gdzieś trzasnęły drzwi, ale podkomisarz minął zabudowania i dopadł brukowanej ulicy. Nigdy nie sądził, że widok pokracznych parterowych domów i majaczącej za nimi bryły cegielni kiedykolwiek sprawi mu przyjemność. Dopiero teraz schował broń i sapiąc, dotarł do pustego o tej porze przystanku autobusowego. Oparł się o słup i drżącymi rękami wyjął papierosa, ale ledwie zapalił zapałkę, wiatr natychmiast zdmuchnął wątły płomyk.

Rozdział 4

12 listopada 1930 r., środa

Maciejewski otworzył oczy, zanim jeszcze zadzwonił budzik. Gardło miał wysuszone i nieruchawe jak szewskie kopyto, we łbie lekko łupało. Obrócił się w stronę biblioteczki z rozrzuconymi w nieładzie książkami, sprawdził, czy jest w stanie czytać tytuły na ich grzbietach, nawet gdy stoją wspak. Nie było zagrożenia, kontrolował kaca.

Czekając na dźwięk budzika – równie namolnego jak telefon na jego biurku w komisariacie – wodził wzrokiem po mieszkaniu. Zofia nienawidziła tej nory, nic dziwnego, że skorzystała z pierwszej okazji, aby odejść. Choć i tak wytrzymała z nim prawie dwa lata, próbując ucywilizować męża. „Niedługo dostaniesz awans, Zygu, a my żyjemy jak bankruci” – powtarzała do znudzenia. Potem zaczęli kłócić się o wszystko i o nic, wreszcie całkiem przestali rozmawiać. Przełożeni Maciejewskiego krzywo patrzyli na rozwody, ale on miał szczęście w nieszczęściu, bo pół roku po tym, jak uciekła z kochankiem, dopadła ją gruźlica. Tym sposobem Zyga nie musiał sprzedawać ohydnego domu po ciotce i zamiast niemoralnym rozwodnikiem, został doświadczonym przez los wdowcem. A kilka miesięcy później podkomisarzem i kierownikiem wydziału.

Myśli przerwało mu wściekłe dzwonienie. Przycisnął budzik ręką, a gdy ten zamilkł, podkomisarz spuścił nogi i zaczął szukać nimi kapci. Dopiero po chwili spostrzegł, że leżały daleko, aż pod oknem. Przenikliwy chłód z miejsca przeszył mu stopy. Zabrał się więc do rozpalenia w piecu.

Lubił kaca o poranku. Mógł wtedy wyłączyć nie tylko budzik, ale też tkwiącego w nim policjanta. Wrzucając drewniane szczapy w ogień, myślał o przyjemnych rzeczach – że w kuchni powinno być jeszcze kilka jajek, ćwiartka średnio czerstwego chleba, a już na pewno kawa i cukier. Jeśli zaś nie omylił się w rachubach – może nawet nieco mleka. Ale gdy zerwał kartkę z kalendarza, by nią ożywić przygasający płomień, przyszło niemiłe otrzeźwienie – była środa, a w środy przychodziła Kapranowa, żeby jako tako ogarnąć mu mieszkanie. Gdyby ją zawiadomił wcześniej, baba by pojędoliła, ale zjawiłaby się w czwartek. Tyle że wcześniej zupełnie nie miał do tego głowy.

Kapranowa mieszkała dwa domy dalej z mężem inwalidą, który rozpowiadał, że stracił nogę na wojnie bolszewickiej. Zyga jednak dobrze wiedział, że stało się to w pobliskiej cegielni na Glinianej. Chłop popijał zdrowo przez całą noc, a rano poszedł do pracy, ledwie wiedząc, jak się nazywa. Gdy wył z bólu, leżąc pod stosem ciężkich, wilgotnych, jeszcze niewypalonych cegieł, podobno jechało od niego jak z gorzelni. Dlatego nie dostał żadnego odszkodowania i wyrzucili go z roboty bez odprawy. Teraz pił mniej, bo nie miał za co, i jak zmiłowania czekał na każdą środę, gdy jego żona przynosiła parę złotych od „kochanego pana komisarza”.

Nie tylko zresztą parę złotych. Maciejewski nieraz umyślnie zostawiał na widoku pół paczki papierosów – bo całej by nie wzięła, byłoby to szyte zbyt grubymi nićmi, a ona miała swój spryt drobnego złodziejaszka. Podobnie znikała czasem część zawartości niedopitych flaszek albo jakieś groszaki, jeśli potoczyły się na podłogę. Ale w zamian pojawiało się mleko, masło czy jajka. Jednak tej środy Zyga miał ochotę na odrobinę spokoju.

Ledwie zdążył się umyć, ubrać, doczyścić jako tako buty i cokolwiek przekąsić, usłyszał skrzypnięcie furtki i kroki Kapranowej. Po chwili zapukała i weszła. Była malutka, gruba, ale niezniszczalna i hałaśliwa niczym tankietka. Od razu zaczęła gadać jak nakręcona:

– A dzień dobry, dzień dobry, kochany panie komisarzu! Ale tu bajzel u pana! Niech się pan nie nerwuje, zdrowia szkoda, a tego mordercy to musi nie złapiecie. Bo to ludzie gadają, że to wampir. Jajka pan tak smażył, że kto to widział, cała kuchenka zachlapana! Mój w kółko tylko, że będzie musowo wojna z Sowietami, no bo Piłsudski stary, a przecie taki Piłsudski to nie zemrze spokojnie, nim nie pogoni bolszewika, co?

Pracowicie rozmazywała brud szmatą, a jej małe sprytne oczka myszkowały, szukając czegoś, co mogłaby zwędzić.

Maciejewski zapalił papierosa i łyknął kawy.

– Piłsudski Piłsudskim, a mleka Kapranowa nie przyniosła? – zapytał.

– A co? Głowa boli? – Skrzywiła tłuste wargi w złośliwym uśmiechu. – Nie było jeszcze tej baby ze wsi. Pewno dlatego, że po święcie. Wszystkie psy jazgotały, jak pan komisarz nad ranem do domu się wracał. Podobnież ktoś strzelał.

– Strzelał?! – mruknął Zyga. Ciągle nie miał pomysłu, jak wytłumaczy użycie broni służbowej. – Też coś!

– Ja tam nie taka wyrywna, coby ozorem mleć na prawo i lewo. Jakby kto się pytał, to ja nic nie słyszała. I mój stary mógł nic nie słyszeć, choć był trzeźwy. – Przysunęła się niby przetrzeć stół, ale kilka razy spojrzała na podkomisarza znacząco, że od razu sięgnął do kieszeni.