Выбрать главу

Pierwsza herbata tego ranka była obrzydliwa, druga ohydna, trzecia smakowała jak cykuta Sokratesowi. Ale na przekór sobie Zyga pił ją, wdychał opar. Pozwolił swoim myślom ulecieć w bok, poza magiczny trójkąt Binder-Jeżyk-Achajczyk. Na jego rysunku – także trójkąt obsceniczny. Jak zwykle na kacu Maciejewski sięgał w wyższe rejony. Teraz zastanawiał się, czy skojarzenie pornograficznego bazgrołu z morderstwami nie było tylko figlem jego umysłu. Co powiedzieliby na to pierwsi śledczy Europy – Domini canes, psy Pańskie wprawione w pokrętnej analizie zeznań heretyków? Rozszerzanie kręgu podejrzanych i łączenie różnych spraw w jeden logiczny węzeł było przecież ich specjalnością! Niestety Maciejewski, klozetowy Torquemada, nie miał kogo o to zapytać, bo ostatni dominikanie zniknęli z Lublina po carskiej kasacie zakonu. No i przeczucie podpowiadało śledczemu, że bardziej spodobałby im się podkomisarz Tomaszczyk.

Już zamierzał żartem spytać o to Krafta, ale pewnie odparłby mu tylko policyjnym żargonem, że jako ewangelik nie ma wiedzy.

Po pół godzinie wrócił Zielny, a z nim weszło do gabinetu dwóch mundurowych. Wszyscy trzej mieli pod pachami tyle „Głosów”, że spokojnie można byłoby nimi obdzielić kilku gazeciarzy.

– Nie chcieli dać – powiedział tajniak, kładąc swoją zdobycz na biurku Maciejewskiego. – Narzekali, że policja wszystko gubi. I że o tym napiszą.

– Co to ma być? Potrzebowałem jednej.

– No chyba nie chciałby pan kierownik, żeby kto skapował, o który numer chodzi, co nie? – uśmiechnął się Zielny.

– Tak, tak… – Zyga odłożył kartkę rysunkiem do dołu i odnalazł wśród przyniesionej makulatury właściwy numer. Obejrzał uważnie pierwszą stronę, po czym schował gazetę do teczki.

Po chwili jeszcze raz sięgnął po telefon.

– Bank Golder? Podkomisarz Maciejewski. Czy pan prezes Lipowski jest już w biurze?

– Bardzo mi przykro, panie komisarzu. Pan prezes wyszedł w interesach i dziś nie będzie przyjmował.

– Skoro nie ma pana Henryka Lipowskiego, to może jest pan Chaim Golder? – syknął pod nosem Zyga.

– Przepraszam, nie dosłyszałem – odezwał się uprzejmy głos w słuchawce.

– Do widzenia.

Zielny spojrzał znacząco na szefa.

– Panie kierowniku – zaczął nieco zdziwiony. – Możemy tam pójść, machnąć legitymacją, wpakować się prezesowi do gabinetu i co nam kto zrobi?

– Faktycznie nie rozumiesz, Zielny. Przecież nie mamy już sprawy Bindera.

– A co ma piernik do wiatraka? Przepraszam, Binder do Domu Bankowego Golder.

Zyga przez chwilę zastanawiał się, czy nie powtórzyć Zielnemu tego wszystkiego, z czym zapoznał wcześniej Gienka, ale zrezygnował.

– Czekaj na komisariacie, możesz być potrzebny – powiedział tylko tajniakowi. – Cokolwiek łączy Bindera z Golderem, biorę to na siebie. Panie Kraft, ma pan gdzieś na wierzchu numer do cenzury?

* * *

Biuro kontroli druków przypominało Maciejewskiemu redakcję „Kuriera”, którą odwiedził dwa dni wcześniej. Też było chłodne, pachniało farbą drukarską i specyficzną wonią bibliotecznego kurzu. Na czterech biurkach piętrzył się stos gazet, papierów i książek. Sądząc po ich tytułach oraz objętości, było tam wszystko – od przewodników i rozpraw naukowych do powieści sensacyjnych i tomików poetyckich. Pod oknem przy piątym, najmniejszym biurku siedział młody blondyn w okularach i czarnym garniturze, jakby po pracy wybierał się na pogrzeb. Tyle że Jeżyka, o ile policjant pamiętał, mieli chować dopiero za dwa dni.

– Podkomisarz Maciejewski – przedstawił się Zyga. – Zapowiadałem się telefonicznie.

– Proszę. – Urzędnik wstał i rozsunął nieco papiery na sąsiednim biurku. – Niestety nie znalazłem jeszcze numeru, o który pan prosił. Przepraszam, ale jestem tu od niedawna, a kolega Jeżyk… Pan rozumie.

– Rozumiem. – Podkomisarz usiadł i odłożył kapelusz na stos książek obok parapetu. Zajrzał do notesu. – Pan referent Jan Stolczyk?

– Młodszy referent – sprecyzował urzędnik.

Zyga przyjrzał się jego uśmiechniętej, poczciwej twarzy. Co prawda nie widział do tej pory żadnego żywego cenzora, jednak ten pasowałby mu raczej na nauczyciela, a nie na „knebel wolności słowa”, jak napisał kiedyś Zakrzewski w swoim komunistycznym piśmidle. Choć z punktu widzenia starostwa pokrywanie białymi plamami szpalt gazetowych i konfiskowanie nieprawomyślnych książek zapewne nie różniło się wiele od poprawiania byków w rodzaju „żułw” czy „Piłsódski” czerwonym profesorskim atramentem.

– Niech pan spokojnie szuka, poczekam – kiwnął głową Maciejewski. – A chwileczkę! Przy którym biurku siedział pan Jeżyk?

– Przy tym. – Cenzor przeszedł w róg pomieszczenia. Na jego twarzy pojawił się wsiowy, zabobonny lęk, jakby w tamtym kącie straszyło.

– Mogę je obejrzeć?

– Proszę, panie komisarzu, ale nic pan nie znajdzie. Nie wolno nam przynosić niczego z domu. Ani wynosić, oczywiście.

– Oczywiście. – Maciejewski zaczął otwierać szuflady i oglądać druki. – A nie ma pan jakichś podejrzeń? – zapytał młodego cenzora schylonego nad dolną półką masywnego regału obok wejścia.

– No przecież to wiadome! – Stolczyk wyprostował się. – Komunistyczna bojówka! – wybuchnął.

Zyga miał już na końcu języka pytanie, czy urzędnik wyczytał to w niezbyt prawomyślnym „Głosie”, ale odparł z poważną miną:

– Śledztwo trwa i jak pan widzi, wzmogliśmy czujność. A tak między nami, czy któryś z pana kolegów nie był w konflikcie z zamordowanym?… – znacząco zawiesił głos.

– Tak pan myśli? – Cenzor przetarł okulary.

– Nigdy nie wiadomo, gdzie mogą mieć agentów – szepnął Maciejewski.

– Słusznie – przytaknął Stolczyk. – Z moskiewskimi agentami… Proszę. – Podał podkomisarzowi zwiniętą w rulon płachtę nierozciętej jeszcze gazety.

– Dziękuję. – Zyga zerknął na pierwszą stronę. Zobaczył znajome zdjęcie Achajczyka, tym razem już okolone tekstem na całą rozkładówkę. – A wie pan, jest jeszcze jeden drobiazg – zaczął lekkim tonem. – Przypomina pan sobie, czy w dniu śmierci pan Jeżyk miał na ręce zegarek?

– Zegarek? – Młody urzędnik podrapał się po głowie zupełnie jak sztubak niespodziewanie wyrwany do odpowiedzi. – Aaa, z zegarkiem kolegi Jeżyka to była taka mała biurowa afera! W zeszły wtorek… nie, w środę twierdził, że ktoś mu ukradł, i posądzał nawet naszego stróża, że znalazł może na umywalce w łazience i nie oddał. A w poniedziałek, to znaczy w dniu śmierci – poprawił się Stolczyk – faktycznie miał zegarek…

– Ukradli – zamyślił się Maciejewski. – Bo żonie mówił, że oddał do zegarmistrza.

– Może zapomniał – wzruszył ramionami urzędnik.

– A pan by zapomniał? – spytał śledczy.

– Ja nie – zastrzegł się zaraz Stolczyk i odruchowo zerknął na boki, choć byli sami – ale… Może nie powinienem tak mówić o zmarłym, jednak ostatnio pan Jeżyk był nieswój, taki podenerwowany jakiś… Myślę, że miał kłopoty finansowe.

– A z czego pan to wnosi? – Podkomisarz spojrzał na niego uważniej.

– Bo słyszałem od kolegów o jego żonie. Podobno niezbyt liczy się z pieniędzmi i ja tak sobie myślę, choć tylko tak zupełnie prywatnie sobie myślę! – znów się zastrzegł. Gdy Maciejewski łagodnie pokiwał głową, odetchnął i dokończył: – Ja myślę, że on ten zegarek zastawił w lombardzie, ale nie chciał się przyznać.

Zyga spojrzał badawczo na młodszego referenta.

– Jednym słowem, pan Jeżyk miał kłopoty i skłonność do małych biurowych afer?