– Ale był doskonałym cenzorem i wiele się od niego nauczyłem – oznajmił z kamienną twarzą Stolczyk.
– Oczywiście, dlatego osobiście prowadzę śledztwo – równie poważnie odparł Maciejewski. – Przepraszam, że oderwałem pana od pracy. Zresztą i ja mam jej jeszcze sporo.
Wskazał trzymaną w ręku gazetę, po czym usiadł za biurkiem Jeżyka. Nie był medium, aby poczuć, co myślał pracujący tu do niedawna człowiek. Jednak dobrze znał ten typ drobnego bydlaczka, który boi się żony, wstydzi kolegów, a stróża wyzywa od najgorszych. Podkomisarz nie wątpił, że cenzor zeszmacił się z miłym uśmiechem, wziął łapówkę z miną „całuję rączki”, a potem pognał do burdelu udawać mężczyznę.
Maciejewski wyjął notes i zaczął czytać skonfiskowany artykuł:
KOLONIALNA DOBROCZYNNOŚĆ
Lublinowi paciorki, złoto do kieszeni!
Czytelnikom literatury podróżniczo-przygodowej znany jest sposób, w jaki handluje się z dzikiemi. Iluż to bohaterów ulubionych naszych książek w zamian za garść paciorków lub kilka łokci perkalu zostało obdarowanych cenną kością słoniową lub innymi drogimi towarami? Okazuje się jednak, że podobny proceder prowadzić można nie tylko w Afryce, Ameryce Południowej, na Madagaskarze czy w wioskach naszych Kresów. Co prawda Lublin nie jest osadą dzikusów, ale i tu przy pewnej dozie przewrotności można prowadzić podobne „interesa”.
Z radością i satysfakcją donosiliśmy nieraz o postępach w pracach restauracyjnych kaplicy na Zamku – bezcennym zabytku z czasów Średniowiecza. A jakże, chwaliliśmy za to nasze Starostwo, co tern bardziej znamienne, że nieczęsto się to zdarza na naszych łamach. Lecz oto wyszło na jaw, że wszyscy zostaliśmy oszukani…
Zyga nie miał najmniejszych wątpliwości, że tekst podpisany „Redakcja” wyszedł spod ręki Bindera. Poznawał ten prymitywny, kąśliwy styl, niepozbawiony jednak oryginalnych porównań. Przebiegł szybko wzrokiem dwa kolejne, niezbyt odkrywcze akapity i doszedł do sedna:
Jak dowiedzieliśmy się z dobrze poinformowanych źródeł, nawet kierujący pracami prof. Achajczyk nie miał pełnej wiedzy o skarbach, które kryje – a może należy powiedzieć: kryło – Zamkowe Wzgórze. Tak doniosły fakt zarówno dla nauki polskiej, jak i dla społeczeństwa naszego miasta został starannie ukryty. Przyczyna tego stanu rzeczy może być tylko jedna – otóż sprawujący nadzór Pan Starosta i „hojny darczyńca”, Towarzystwo Przemysłowców, postanowili wszelkie znaleziska zachować dla siebie. Zabytkowych fresków zerwać ze ścian się nie dało i pewnie tylko z tej przyczyny zostaną one na historycznym miejscu!
Binder pluł jeszcze trochę jadem i na koniec obiecał „wiernym Czytelnikom gazety”, że tej sprawy tak nie zostawi i będzie „niezwłocznie” informował o nowych faktach.
Poniżej skonfiskowanego artykułu znajdował się odręczny dopisek czerwonym atramentem:
Godzi w powagę i autorytet władz państwowych i więziennych; wywrotowa propaganda – ref. P. Jeżyk
Zyga jeszcze raz prześledził treść artykułu i zgrzytnąwszy zębami, zaczął go przepisywać do notesu. P.o chwili zdenerwowanie mu przeszło, a ogłupiająca czynność wyciszyła umysł niczym buddyjskiemu mnichowi, który przez cały dzień obraca młynkiem modlitewnym.
Uwaga cenzora wydawała się Maciejewskiemu coraz bardziej podejrzana. Skoro zdaniem Jeżyka Binder nadepnął na odcisk władzom wojewódzkim, to dlaczego nie zostały wycięte tylko akapity wyraźnie atakujące starostwo? Jaki interes miała cenzura w osłanianiu nawet rzekomych machlojek Towarzystwa Przemysłowców? Od tego jest sąd cywilny, a nie starostwo. Skoro więc urzędnik wykazał się tak daleko idącą gorliwością, zaryzykowal odwołaniami do sądu, było jasne, że zrobił tak z czyjegoś polecenia.
No i dlaczego sam Binder uderzył z tak grubej rury? Przecież znał najważniejszy, wymyślony przez samych dziennikarzy artykuł 107 rozporządzenia o prawie prasowym: „Cenzor jest wrażliwy na shocking. Do nieprzyjemnych informacji należy go przyzwyczajać stopniowo”. Redaktor „Głosu” powinien był zacząć od aluzji i insynuacji, a nie od razu pisać tekst, o którym musiał wiedzieć, że nie ukaże się w gazecie. Zatem ktoś upewnił go, że pomimo wszystko się ukaże. Kto mógł być taki dowcipny?
Dalej w artykule pojawił się (jakże niewinnie!) profesor Achajczyk, natomiast nie było słowa o banku Goldera. Skoro obaj stanowili „dobrze poinformowane źródła”, to dlaczego jeden pozostał w cieniu, a drugi się wychylił? Gdyby chodziło o innego dziennikarza, można by to uznać za przejaw nieudolności, ale nie w przypadku starego wygi Bindera!
Maciejewski już miał pewność, że obsceniczny fresk w klozecie był znakiem równie nieomylnym jak krzew gorejący – Achajczyk grał Binderem i Jeżykiem. Tylko o co?
– Przepraszam pana – wyrwał go z rozmyślań głos urzędnika. – Gdyby pan czegoś potrzebował, będę za chwilę.
– Tak! – Zyga niemal wykrzyknął. – Jedna rzecz. Mogę zadzwonić na komisariat?
– Bardzo proszę. Wyjście na miasto przez zero-jeden.
Gdy za młodym cenzorem zamknęły się drzwi, Maciejewski kazał Kraftowi, żeby posłał kogoś do lombardów w okolicy Krakowskiego Przedmieścia.
– Tak, chodzi o tę złotą omegę Jeżyka. Czy nie została zastawiona w zeszłym tygodniu, a odebrana najpóźniej w poniedziałek.
Nacisnął widełki aparatu, po czym od razu wykręcił kolejny numer. Przysłonił usta niezbyt czystą chustką i czekał, aż ktoś odbierze.
– Golder Bank in Lublin? – zaszczekał basem. – Guten Tag, Franz Muller aus Deutsche Bank in Frankfurt am Main hier.
Tak jak śledczy przewidział, uprzejmy urzędnik po drugiej stronie linii stał się tym razem również pomocny.
– Guten Tag, Herr Muller – odparł niezłą niemczyzną. – Czym mogę służyć?
– Chciałbym rozmawiać z panem prezesem Lipowskim.
– Natürlich, Herr Muller. Ein Moment, bitte.
W słuchawce coś zatrzeszczało i po chwili podkomisarz usłyszał inny głos, również tchnący wytrenowaną uprzejmością:
– Guten Tag. Henryk Lipowski hier.
– Dzień dobry, panie prezesie – powiedział Zyga po polsku. – Tu podkomisarz Maciejewski, kierownik Wydziału Śledczego. Proszę mi wybaczyć ten niewinny podstęp, obawiam się jednak, że koniecznie powinniśmy pomówić. W pańskim biurze za kwadrans?
Prezes Golder-Lipowski był energicznym, przystojnym mężczyzną koło czterdziestki. Zyga pożałował, że nie zabrał ze sobą Zielnego – dobrze by mu zrobiło zobaczyć, jak powinien leżeć nienagannie skrojony garnitur. Nawet gdy bankier siedział – z wyrazem twarzy równie nienagannym jak jego ubranie – nie robił mu się garb ani inne zbędne fałdy. Tylko w oczach prezesa widniała gotowość do odparcia ataku, choć przez telefon Maciejewski wyczuł, że podstęp z Herr Mullerem bardziej go rozbawił, niż zdenerwował.
– Do rzeczy, w czym mogę pomóc policji? Czyżby pojawiły się fałszywe marki? – zapytał Lipowski, wskazując fotel naprzeciw masywnego dębowego biurka. Nie znać było po nim żydowskiego pochodzenia. Zachowywał się i mówił jak Polak.
– A jak sukcesy pływackie pana prezesa?
– Sukcesy pływackie… – Bankier już nie ukrywał rozbawienia. – Teraz i ja sobie przypominam. Zygmunt Maciejewski, pierwsze miejsce w okręgu w wadze półciężkiej w 1925?
– W 1924. I jak pan prezes widzi, teraz raczej waga ciężka. – Zyga poklepał się niedbale po brzuchu. – Pan zechce wybaczyć moje najście, ale po pierwsze, to nieoficjalna wizyta, a po drugie, w pańskim interesie.