– Czyżby mi coś groziło?
Maciejewski zagryzł wargę. To pytanie Lipowski wypowiedział takim samym przezroczystym tonem, jaki utrzymywał od początku rozmowy, a jednak coś w nim zabrzmiało fałszywie. Może zbyt mało, aby uznać to za sukces, niemniej gdyby jakieś medium wejrzało do umysłu prezesa, z pewnością dostrzegłoby tam zmącenie spokoju, jaki prezentował na zewnątrz.
– To właśnie chciałbym ustalić. – Zyga wyjął notes. Potrzebował pretekstu do trzymania czegoś w rękach, skoro nie mógł zapalić papierosa. W gabinecie nie było czuć nikotyny, nigdzie też nie stała popielniczka. – Ale zacznę od suchych faktów. Po pierwsze, niedługo przed śmiercią redaktora Bindera spotkał się pan z nim poufnie tu, pod pańskim bankiem, w pańskim samochodzie. Był pan widziany. Po drugie, w spotkaniu oprócz zamordowanego i pana brał udział jeszcze jeden mężczyzna. Po trzecie, nie zgłosił się pan do nas, kiedy prasa doniosła o morderstwie i rozpoczęciu śledztwa. Po czwarte, kiedy telefonowałem do pana, nie chciał pan rozmawiać. Jak pan prezes mi to wyjaśni?
– Panie komisarzu, ja tu pracuję i naprawdę nie mogę…
– Ale dla jakiegoś Mullera z Deutsche Bank pan mógł. Czy pan Muller był mniej nieumówiony? – uśmiechnął się sarkastycznie Maciejewski. – Dobrze, powiedzmy, że ustosunkował się pan do mojego „po czwarte”. Co z wcześniejszymi punktami?
– Dobry z pana bokser – odwzajemnił się uśmiechem Lipowski. – Cztery krótkie i odskok. Ale co mam powiedzieć?! Nie znokautował mnie pan. Napije się pan czegoś?
– Dziękuję, jestem na służbie. A więc?
– A mówił pan, że przyszedł nieoficjalnie! – złapał go za słowo prezes.
Zyga zrozumiał, że faktycznie do nokautu było dużo dalej, niż się spodziewał, przekraczając drzwi domu bankowego.
– Małą kawę poproszę. – Odczekał, aż Lipowski przekaże to sekretarce, i kontynuował już bardziej lisim tonem: – Panie prezesie, bezwzględnie powinien pan zgłosić się na policję, bo to pańskie spotkanie z Binderem może być istotne dla śledztwa. Jest jednak coś jeszcze: mam powody przypuszczać, że to może nie być ostatnie morderstwo. Pan ma żonę, dzieci, taki piękny bank…
– Grozi mi pan?
– Przeciwnie. Dodam, że na razie tylko ja wiem, że widział się pan z Binderem.
– Ile? – spytał rzeczowo Lipowski.
– Wszystko. – Zyga nachylił się nad biurkiem. – Czyli całą prawdę.
– Chyba nie dojdziemy do porozumienia – pokręcił głową prezes. – Pan zupełnie nie jest człowiekiem interesu.
To zabrzmiało Maciejewskiemu bardzo żydowsko, a w każdym razie tak, jak pojmowali żydowskość ludzie o durnopatriotycznym umyśle typu Gajec. Zyga jednak wiedział, że w pewnych sprawach narodowość nie ma żadnego znaczenia. Dobitnie wskazywały na to doświadczenia policji amerykańskiej – tam gangi włoskie, irlandzkie, żydowskie, a także polskie podzieliły miasta i całe stany na własne strefy wpływów, działając dokładnie tak samo i posługując się takimi samymi argumentami. A do podstawowych należały takie słowa jak „interes”, „geszeft” czy „business”.
– Pan wybaczy, panie podkomisarzu, ale nie będę mógł napić się z panem kawy. – Lipowski wstał i zapiął górny guzik swojej szarej marynarki.
– Mówię jak sportsmen sportsmenowi – bez większej wiary Zyga uciekł się do ostatniej sztuczki, jaka mu przyszła do głowy. – Czy pan naprawdę wie, co robi?
– No więc odpowiem jak sportsmen sportsmenowi: mam żonę, dzieci i piękny bank, sam pan tak to ujął. Dlatego właśnie robię, co robię. Cenię pana dokonania bokserskie, ale jeśli pan przyjdzie oficjalnie, przepraszam, w ogóle nie będę z panem rozmawiał. Od tego mam adwokata.
Wychodząc, Maciejewski spotkał się w drzwiach z sekretarką. Zauważył, że i osobiste asystentki prezes Lipowski wybierał ze znawstwem – figurę miała jeszcze lepszą niż jego wesoła pielęgniarka Róża, choć sukienka z obniżonym stanem – nieco demode, wyraźnie ją spłaszczała. Sekretarka niosła tacę z dwiema filiżankami parującej, aromatycznej kawy. Zyga nie wytrzymał, wziął jedno z naczynek i upił łyk.
– Nawet bez cukru doskonała, panie prezesie – pochwalił.
– Cieszę się z opinii smakosza – odparł ze sztywnym ukłonem Lipowski i zdjął słuchawkę telefonu z widełek na znak definitywnego zakończenia audiencji. – Niemniej żegnam.
Kiedy Zyga przekraczał próg Domu Bankowego Golder, świeciło słońce. Teraz, gdy wyszedł, musiał szczelnie zapiąć płaszcz. Na ulicy panował przenikliwy chłód, a z wcześniej niepozornych chmur sypnęło rzadkim śniegiem. Jakiś podobnie opatulony mężczyzna w zaparowanych rogowych okularach potrącił go, goniąc „ósemkę” sunącą wolno do przystanku za rogiem. Uchylił kapelusza, wymamrotał coś i pobiegł dalej.
Maciejewski odwrócił się, sięgnął do kieszeni. Tyle dobrego, że mógł wreszcie zapalić. Pierwszą zapałkę zdmuchnął jednak wiatr, drugą zgasił płatek śniegu, a pozostałe były już dawno spalone, tylko bezmyślnie włożone z powrotem do pudełka. Zyga nie cierpiał tego swojego nawyku, jednak nie potrafił się odzwyczaić.
Nałóg wołał o kolejną porcję nikotyny, a zdenerwowanie czyniło go jeszcze silniejszym. Podkomisarz fatalnie rozegrał sprawę z Lipowskim, co gorsza, dobrze wiedział, że nic nie da się poprawić. Z prezesem należało zagrać z grubej rury i oficjalnie. Tylko jak, cholera, to zrobić, skoro nie miał sprawy Bindera?! A może powinien od razu z cenzury zadzwonić albo zajść do komendy wojewódzkiej? Pal sześć, że Tomaszczyk świnia! Z kolei taki na przykład Borowik zawsze wyglądał mu na porządnego glinę…
Wściekły na siebie, na swój zapałczany nawyk i syndrom psa ogrodnika już postawił nogę na podeście sąsiadującego z bankiem hotelu „Victoria”. Portier jednak, otaksowawszy wzrokiem jego zniszczone ubranie, nie raczył otworzyć drzwi. To przypomniało Maciejewskiemu, że zapałki w hotelu będą co najmniej dwa razy droższe niż w kiosku. Poszedł dalej, jednak wszystkie jego myśli krążyły wokół papierosa wetkniętego z powrotem do paczki.
Był na rogu Kapucyńskiej i Krakowskiego Przedmieścia, kiedy znów ktoś na niego wpadł. Zdziwiony podkomisarz rozpoznał Lennerta.
– Serwus, Zyga! Co za spotkanie! – uścisnął mu rękę mecenas.
– Masz zapałki? – spytał kwaśno Maciejewski.
Zaciągnął się głęboko, gdy przyjaciel podał mu ogień. Śnieg już nie padał, nawet wiatr jakby osłabł, tylko chmury – gęste i kotłujące się jak papierosowy dym w pijackiej mordowni – na dobre zasłaniały niebo.
– Dziękuję – skinął głową podkomisarz. – A co tu robisz na mrozie?
– Będziemy gadać na ulicy? Chodź na kielicha. – Lennert wskazał ręką szyld „Europy”.
– Jestem na służbie.
– No to zjemy obiad. Towarzystwo Przemysłowców stawia.
– Pan mecenas bardzo dziś łaskaw. – Maciejewskiemu zaburczało w brzuchu na samą myśl o jedzeniu. – Przez grzeczność nie odmówię.
W „Europie” było tłoczno, salę wypełniali goście hotelowi – głównie przedsiębiorcy załatwiający swoje interesy w stolicy województwa, także co lepiej opłacani biuraliści z firm i urzędów mieszczących się w śródmieściu. Większość twarzy Zyga znał z widzenia.
– No chyba nie ma miejsc – wzruszył ramionami podkomisarz i zawrócił ku wyjściu, ale Lennert zatrzymał go i skinął na pana Tośka, który akurat miał dzienną zmianę.
Kelner zaraz wyszukał niewielki stolik w rogu. Przecisnęli się obok łapczywie połykającego obiad prowincjusza z sumiastym wąsem. Ten obrzucił ich uważnym spojrzeniem, po czym zajął się swoim posiłkiem.
– Może dwa jarzębiaczki na dobry apetyt? – zapytał z uśmiechem pan Tosiek, kiedy usiedli.