– Nie daj się prosić, Zyga – poparł kelnera mecenas. – Na służbie lekarstwa można przyjmować.
Podkomisarz kiwnął głową. Zamówił biały barszcz i sznycel, ale jego myśli krążyły zupełnie gdzie indziej.
– Słuchaj, Stachu – zaczął, kiedy już zostali sami. – Ty znasz dobrze Goldera?
– Goldera? – powtórzył Lennert. – Znaczy Lipowskiego! Tyle co i ty. A co? Jeździ jak wariat i mandatów nie płaci?
Ten dzień rzeczywiście był paskudny. Może Zyga tylko sobie wmawiał, że kaca ma pod kontrolą? Wyraźnie zawodził go instynkt. Bo nie wiedział na przykład, dlaczego odniósł wrażenie, że przyjaciel wcale nie był zdziwiony pytaniem o bankiera.
– Nieważne – burknął. – Więc bijemy się jutro?
– A jakże! O, dziękujemy, panie Tośku! – Prawnik uśmiechnął się do kelnera, który właśnie przyniósł dwa oszronione kieliszki, i sięgnął po trunek.
Teraz dopiero Maciejewski zauważył, że Lennert ma całą prawą dłoń w bandażach.
– Tak chcesz boksować?! Chyba zwariowałeś! – powiedział. – Co ci się stało?
– Eee, nic! – machnął ręką przyjaciel. – Pies mnie ugryzł.
– Pies? – Zyga wzdrygnął się, przypomniawszy sobie wczorajszy powrót do domu. – Jaki pies?
– A wyobraź sobie, pekińczyk. – Lennert nachylił się nad stolikiem i szepnął przyjacielowi do ucha: – Bronił sukinsyn cnoty żony pana starosty. Mocno przechodzonej, ale zawsze to magistrackiej.
Maciejewski parsknął śmiechem. Znał miłosne podboje przyjaciela, a już ten romans z panią starościną znał chyba cały Lublin z wyjątkiem najbardziej zainteresowanego. I Zyga nader plastycznie wyobrażał sobie tę zapewne filmową, romantyczną scenę: bordowy peugeot pędzi zasnutą jesienną mgłą szosą, dajmy na to, na Snopków. Zjeżdża na polną drogę między malowniczymi wierzbami w dolinie Ciemięgi (brak tylko chochołów z Wyspiańskiego, ale polne opary à la Chełmoński są – jak najbardziej). Lennert odwraca głowę, łagodnie kładzie dłoń na ramieniu swej towarzyszki, a wtedy nagle z tylnego siedzenia podrywa się żywa kupka kłaków i chaps!
– Z taką ręką chcesz jutro boksować? – powtórzył czerwony na twarzy podkomisarz.
– Podgoiło się od niedzieli. A co, tchórzysz? – Lennert też się śmiał, ale potem nagle spoważniał. – Dobrze, że cię spotkałem, Zyga, bo i tak muszę z tobą na serio pogadać. Zajeździsz się.
– Słucham? – Śledczy opróżnił kieliszek jednym haustem.
– A słuchaj! Widziałeś się w lustrze? Wyglądasz nie lepiej od tych, których łapiesz. Forsa żadna, a jeszcze nożem można oberwać. Teraz chcesz dostać Goldera! Nie pytam, w czym rzecz, i wyobraź sobie, wcale mnie to nie interesuje. Radzę jak przyjacieclass="underline" idź na dziewiątą do roboty, wracaj po fajerancie do domu i tyle, chwatitl A zresztą rzuć to w cholerę i znajdź sobie jakąś prawdziwą posadę. Nie zrobiłeś dyplomu, ale przecież prawie skończyłeś studia. Głupsi od ciebie są dzisiaj dyrektorami. Skorzystaj z tego, że masz przyjaciela, który gotów ci pomóc.
– Naprawdę? – Maciejewski zapalił papierosa. – To wymyśl mi haka na Goldera.
– A niech cię szlag! – zdenerwował się jego uporem Lennert.
Mecenas próbował jeszcze coś perswadować Zydze, ale kiedy ten zaatakował obiad niczym wilki konny zaprzęg na obrazie Fałata, niewiele do niego docierało. Odłożył łyżkę, dopiero gdy przyjaciel wspomniał o wolnym etacie w biurze Towarzystwa Przemysłowców.
– Słyszałem, że wspieracie finansowo prace archeologiczne na Zamku.
– Jakie tam archeologiczne! – Lennert otarł usta serwetą. Przy okazji odruchowo przejechał dłonią po policzku, sprawdzając, czy broda nie odrasta. – Konserwatorskie, w kaplicy. Powinieneś ją zobaczyć, jak będzie gotowa. Takiej nie ma chyba nigdzie na świecie. Jakbyś wszedł do cerkwi i gotyckiej katedry jednocześnie.
– Hm, jeśli archeologiczne, to pomyślałem, że konserwatorzy biorą więźniów z Zamku do ciężkich robót. Opłaca się, bo za darmo, ale z drugiej strony musieliby im ciągle patrzeć na ręce. Zwłaszcza gdyby się tam dokopali do jakichś skarbów.
– Skarbów! Skąd ty bierzesz takie rewelacje, Zyga? Chyba z „Głosu” – usztywnił się prawnik.
– A pisali o tym w „Głosie”? – spytał znad sznycla Maciejewski.
– Nie wiem, bo nie czytam, ale to ten poziom rozmowy – warknął Lennert. – I wcale mnie nie obchodzi, co tam odnowią, a czego nie odnowią. Amerykanie nazywają takie coś sponsoring. Jak masz za dużo pieniędzy, to wyrzucasz trochę na jakiś głupi, za to szczytny cel. Im głupszy, tym lepszy. Wszyscy od razu przestają ci patrzeć na ręce. My ratujemy średniowieczne zabytki, a Rodzina Policyjna organizuje obiady dla biednych dzieci. Żeby miały siłę bazgrać węglem po zabytkowych murach. – Nabił nieco ziemniaka na widelec i umoczył w sałatce. – Wiele potrzeb ma kochana ojczyzna, Zyga. I każdy orze jak może.
– Ją orze czy dla niej orze, Stasiu?
– A z tym to różnie bywa. Nie gniewaj się, muszę już iść. Kelner, płacić! Wychodzisz? – zwrócił się do Zygi.
– Wypiję jeszcze kawę – powiedział Maciejewski i wstał, żeby się pożegnać.
Ściskając dłoń przyjaciela, podkomisarz widział, że choć Lennert udaje spokojnego, w środku aż się w nim gotuje. Maciejewski tak naprawdę czuł to samo. Pokpił rozmowę z Lipowskim vel Golderem i może przez to niepotrzebnie naciskał na Stacha, który przecież nie powiedział nic złego – Zyga wiedział najlepiej, że trudno o wredniejszą pracę niż jego. Główna Szkoła Policyjna, potem Zamość i Lublin… Siódmy rok. A od co najmniej czterech wolał nie zadawać sobie pytania, dlaczego to właściwie robi. Czuł tylko, że mimo wszystko powinien – tak jak wtedy w 1920 w lesie nad zbezczeszczonym trupem…
Maciejewski sięgnął do portfela, aby zapłacić od razu za kawę. Ale już prawie nic w nim nie zostało, bo jak zwykle niemal całą pensję wpłacił po pierwszym do PKO.
– Jednak innym razem, panie Tośku. – Uśmiechnął się przepraszająco do kelnera. Ten odpowiedział mu niskim ukłonem i Zyga wyszedł.
Ledwie jednak pchnął przeszklone drzwi oddzielające restaurację od hallu, znów usłyszał głos przyjaciela. Lennert stał tyłem do niego, a przy nim znany podkomisarzowi z gazety brodaty profesor Achajczyk.
– Porozmawiamy jutro, jak było umówione. – Mecenas próbował się wyrwać.
– A jeśli nie zechcę z tym czekać do jutra? – Achajczyk złapał go za ramię.
– Panie profesorze, współpracujemy dobre kilka miesięcy…
– Współpracujemy?!
– Pan jest zdenerwowany, rozumiem – przemówił prawnik łagodzącym tonem. – Ale dziś naprawdę nie mogę nic zrobić. Bardzo się spieszę. To tylko dzień różnicy, panie profesorze. Do zobaczenia jutro. – I szybko wyszedł, a obrotowe drzwi hotelu długo kręciły się niczym śmigło.
Maciejewski przepuścił wchodzącego na salę restauracyjną Achajczyka. Ten, nawet nie spojrzawszy na Zygę, podziękował mu skinieniem głowy. Podkomisarz wyszukał wzrokiem pana Tośka i kiwnął na niego dłonią.
– Zna pan tego pana? – zapytał.
– Oczywiście, to profesor Achajczyk. Mieszka w hotelu, pierwsze piętro, numer 121. – Kelner wyrzucił dane jak z automatu zadowolony, że nikt w mieście nie jest lepiej poinformowany od niego.
– A czy na jutro wieczór ten profesor i mecenas Lennert mają może zarezerwowany stolik?
– Przepraszam, panie komisarzu, zaraz sprawdzę. Zyga nie czekał długo. Pan Tosiek zamienił tylko kilka słów z szefem sali i po chwili wrócił.
– Tak, istotnie – powiedział. – Jutro o ósmej. A jak pan komisarz to odgadł?
– Gdzie się pan podziewał? – warknął komendant Sobociński. – Proszę – wskazał krzesło po drugiej stronie biurka.