Выбрать главу
* * *

Postawny mężczyzna z sumiastym wąsem wychodził już ze swojego numeru w Hotelu Europejskim, kiedy zawrócił go dzwonek telefonu. Ze zniecierpliwieniem uderzył się po dłoni „Ilustrowanym przewodnikiem po Lublinie” Ronikierowej i wsadził go do kieszeni jasnego wełnianego płaszcza.

– Halo? – zapytał niecierpliwie, ale poznawszy głos rozmówcy, zmienił nieco ton. – Moje uszanowanie… Tak, Aleksander Swierżawin przy aparacie. Stało się coś?

Kiwając potakująco głową, zdjął wolno kapelusz i rozpiął płaszcz. Usiadł na brzegu łóżka.

– Nie, w żadnym razie – powiedział. Przełożył słuchawkę do drugiej ręki. – Przecież dziś niedziela… Tak, wczoraj zrobiłem, co do mnie należy, dzisiaj nie pracuję… Oczywiście, od jutra jestem do dyspozycji. Tak, dokładnie tak, jak było umówione.

Znów kiwnął kilka razy głową, choć rozmówca nie mógł tego widzieć.

– Coś się stało? – zapytał raz jeszcze. – Jaka zmiana?

W odpowiedzi musiał usłyszeć coś nie po jego myśli, bo skrzywił się i gwałtownie wstał, spoglądając odruchowo na drzwi.

– Tak, to nie jest rozmowa na telefon – burknął – ale w tej sprawie osobiście też miałbym niewiele do powiedzenia. Nie interesują mnie pańscy podwykonawcy, ja nie na to godził się… – urwał, przyłapawszy sam siebie, że zaczyna przechodzić na rosyjski. – Nie tak się umawialiśmy i nie za to biorę pieniądze… Oczywiście każdego interesują większe pieniądze! Jednak w interesach ważniejsza jest kalkulacja ryzyka… Tak, ja swoje skalkulowałem… Dobrze – skrzywił usta jak do przekleństwa – zastanowię się. Do widzenia.

Swierżawin spojrzał na zegarek i pospiesznie opuścił pokój. Na korytarzu minął brodacza z numeru 121. Szybko odwrócił wzrok i zbiegł po schodach.

Na trotuarze rozejrzał się nieco zaskoczony – jak ktoś, kto będąc w obcym mieście, pomylił ulice. Zrobił kilka kroków w stronę reprezentacyjnego Krakowskiego Przedmieścia, znów zerknął na boki, wreszcie zaczepił przechodnia – pulchnego mężczyznę pod sześćdziesiątkę, który, posapując, zmierzał w przeciwnym kierunku.

– Przepraszam, czy to jest Plac Litewski?

– Tak, Litewski – odparł z lekką zadyszką grubas. – A zgubił się pan?

– No to powinna tu być cerkiew. – Teraz Swierżawin przypomniał sobie, że już poprzedniej nocy, jadąc do hotelu, nie dostrzegł górujących ponad dachami kopuł świątyni. Ale wtedy miał ważniejsze sprawy na głowie. – Sobór Przemienienia Pańskiego.

– Sobór? – przechodzień łypnął podejrzliwie na przyjezdnego. – Tak, stała tu gubernatorska cerkiew, ale będzie z pięć lat, jak ją magistrat nakazał rozebrać.

– Rozebrali… – mruknął Swierżawin, zaglądając do przewodnika. – A jest cerkiew na Zielonej? Tu niedaleko?

– Na Zielonej jest teraz kościół misjonarski. Jak potrzebna panu cerkiew, to na Ruskiej, za targiem żydowskim.

– A to daleko?

– Kawałek. Tam, po drugiej stronie placu ma pan postój dorożek.

Swierżanin podziękował i szybkim krokiem przeciął plac z niewielkim pomnikiem Unii Lubelskiej, kilkoma szaroburymi jesiennymi skwerami i wielką pustą przestrzenią pośrodku. Teraz to miejsce po może niezbyt wyszukanej, jednak – sądząc z ilustracji – majestatycznej bryle soboru, zajmowali harcerze ćwiczący polskie pieśni patriotyczne przed zbliżającym się świętem. Swierżawin pamiętał, że jeszcze niedawno szło się za śpiewanie takich pieśni do kozy, ale skoro nie było już cara i nie było soboru…

Mijając kosz na śmieci, cisnął do niego przewodnik Ronikierowej.

* * *

Fałniewicz był lepszy niż dziennikarz – jak już wyjął notes i ołówek, spisywał, co tylko widział i słyszał. Oczywiście dobrze rozumiał, że nie wszystko nadaje się potem do raportu. Jednak podkomisarz Eugeniusz Kraft, swoją drogą doskonały biuralista, nie miał tego policyjnego nosa. Od razu przyczepił się „wątku satanistycznego” i za nic nie chciał puścić.

– Zmiłuj się, Gienek – prosił Maciejewski, opierając łokcie na biurku. Wśród papierów parowała gorąca herbata, tłumiąc nieco trupi odór zwłok, który Zyga wciąż czuł w nozdrzach. – Skup się, za godzinę odprawa.

– Przepraszam, nie mogłem wcześniej. Byłem na nabożeństwie – powiedział spokojnie Kraft.

Maciejewski nie usłyszał w tym ani krztyny usprawiedliwienia, a tylko typowe dla tego poukładanego ewangelika stwierdzenie faktu: „Bardzo proszę, jestem gotów służyć ojczyźnie i społeczeństwu, jak skończę śpiewać psalm. Owszem, podjąłbym pościg, jednak zaległy raport sam się nie napisze”. Kto inny uznałby to może za tchórzostwo lub oportunizm, ale Zyga widział w tym przejaw owej odrobiny niemieckiej krwi, która płynęła w żyłach jego zastępcy. I której jemu samemu nieraz bardzo brakowało.

– No ale sam popatrz. – Kraft podetknął Maciejewskiemu pod nos zakurzone akta wyciągnięte gdzieś z dna szafy.

Zyga ze złością rozwiązał teczkę. Już wiedział, że diabli wzięli nie tylko niedzielę, ale i odsypianie zarwanych nocy w Święto Niepodległości. Szlag trafił wódkę, która czekała w chłodnej piwnicy, a w dodatku Kraft postanowił się wykazać.

Maciejewski lubił i cenił swojego zastępcę. Gdy Zyga zajmował się policyjną robotą, Gienek dbał o papiery. Byli jak Lelum Polelum albo chińskie jing i jang, o których podkomisarz niedawno czytał bodajże w niedzielnym dodatku do „Expressu”. Tworzyli razem idealnego oficera policji, nic tylko brać i awansować. Oczywiście dopóki któryś z nich bez potrzeby nie próbował wyręczyć drugiego.

– No i? – zapytał zniecierpliwiony Kraft.

Zyga przetarł oczy. Żeby się skoncentrować, próbował sobie przypomnieć tamten numer „Expressu”. Jing i jang, kobieta-herszt piratów z Polinezji, program kinoteatrów i gumy Olla – królowe prezerwatyw. Tak, to była taka właśnie niedzielna mieszanka pod kotlet i dwa piwka. W sam raz dla kogoś, kto zaczął dzień od kawy z rogalikiem, a nie od boksu i trupa.

– No i co? – zapytał Maciejewski. – Co to jest? Rok 1923? Historyczna sprawa!

– Jerzy Trąbicz, młody poeta i jego czasopismo „Belzebub”. O tu! – Kraft stanął przy biurku przełożonego. Przerzucał donosy i raporty, pokazując palcem co ważniejsze zdania. – Czarne msze w cukierni Semadeniego. Właściciel oczyszczony z podejrzeń, Trąbicz i inni wybronieni przez rektora. Ale ten sam Trąbicz jest teraz naczelnym „Kuriera”, a „Kurier” to konkurencja „Głosu”. Jest motyw, warto sprawdzić.

– Po wątku satanistycznym? – spytał kpiąco Maciejewski, podnosząc oczy na zastępcę.

– Dziś jest 9 listopada 1930 – powiedział poważnie Kraft. – Dwie dziewiątki, zauważ, kiedy je odwrócisz, będą szóstkami. Zsumuj pozostałe cyfry i masz trzecią szóstkę. Tu nie ma przypadku, kabała i numerologia. Sześćset sześćdziesiąt sześć.

Podkomisarz sięgnął do kieszeni po papierośnicę, postukał nią w biurko.

– Okultyści lubują się w takich grach liczbowych – dodał zastępca. – Ja bym tego nie lekceważył.

– Cicho, daj pomyśleć. – Maciejewski znów zmrużył oczy, próbując sobie przypomnieć, jak były zapisane cyfry na ciele trupa. Podniósł rękę, zawahał się przez chwilę, po czym już zdecydowanym ruchem sięgnął po telefon. Małą słuchawkę podał Kraftowi.

Ten śledził palec Zygi wykręcającego numer: 6-6-6.

– Mieszkanie redaktora… Bindera – usłyszeli zapłakany kobiecy głos. – Halo?

– Dzień dobry, podkomisarz Maciejewski, Wydział Śledczy. Kto mówi?

– Gospodyni redak…tora.

– Przepraszam, musiałem sprawdzić. Proszę przyjąć wyrazy żalu, droga pani – powiedział i odłożył słuchawkę. – Baba – rzucił do Krafta.