– Przepraszam, nie wiedziałem, że pan nadkomisarz będzie mnie potrzebował. – Zyga usiadł. – Prowadziłem rozpoznanie operacyjne.
– A co pan, krawężnik jesteś, żeby osobiście biegać po mieście? I skoro rozpoznanie, to dlaczego jedzie od pana jarzębiakiem? I co pan robił dziś w cenzurze, jeśli wolno?
Maciejewski westchnął. Dawno nie widział komendanta tak wściekłego. Sobociński był aż pąsowy na twarzy, niezdrowy rumieniec przebijał nawet spod jego przerzedzonych włosów.
– I do cholery ciężkiej, mył się pan chyba na Wielkanoc! – Nadkomisarz walnął pięścią w stół.
Widząc narastające zdenerwowanie komendanta, Zyga domyślał się, że dojdzie i do tego argumentu. Poznał Sobocińskiego, zanim się jeszcze spotkali, bo jako aspirant w Zamościu czytał jego rozporządzenia z czasów, gdy nadkomisarz tuż po wojnie w 1918 dowodził tamtejszą milicją. Zasłynął jako nieprzejednany wróg brudnych wychodków i krzewiciel higieny – nie tylko wśród ludności, ale i samych funkcjonariuszy. Maciejewski wciąż miał przed oczyma jego rozkaz dzienny: „Włosy na głowie należy przystrzygać krótko, a ją samą myć ciepłą wodą i szarym mydłem przynajmniej raz na tydzień. Ręce mają być umyte przed każdym wyjściem na służbę jak również po zejściu ze służby. Brud pod paznokciami starannie usuwać. Nogi myć co dzień przed udaniem się na spoczynek ciepłą i zimną wodą. Zimna woda uodparnia nogi od zaziębienia. Kalesony obowiązkowo zmieniać przynajmniej raz w tygodniu. Przestrzegania rozkazu dopilnuje wyznaczony przodownik techniczny”.
Fakt, w Zamościu Maciejewski jeszcze sam z siebie stosował się do tych wytycznych. Ale teraz z pewnością Sobocińskiemu nie chodziło tylko o brudny kołnierzyk. Ktoś całkiem niedawno musiał zadzwonić do niego z pretensjami. Lipowski? Nie, ktoś ważniejszy, bankierem nadkomisarz by się tak nie przejął.
– Przepraszam, panie komendancie – powiedział Zyga. – Kolejną noc prawie nie spałem. Pojawił się ślad w sprawie Bindera. Sprawdzałem go.
– Dlaczego pan traci nasz czas zamiast zawiadomić Urząd Śledczy? – zmarszczył brwi Sobociński. – To już jest ich sprawa.
– Panie komendancie, jestem w kropce – mruknął Maciejewski zgnębionym głosem. – Tak naprawdę mam tylko nieoficjalne zeznania pijanego świadka i parę własnych podejrzeń. Jeśli wojewódzka pójdzie tym tropem i coś znajdzie, zgarnie premie kosztem naszego wydziału. Jeśli nic nie znajdzie, to my wyjdziemy na idiotów.
– Tu nie liga powiatowa, panie podkomisarzu. To jest gra w reprezentacji.
– Jest jeszcze coś, panie komendancie… – zaczął ostrożnie Zyga. Nie był całkiem pewny, czy w tej sprawie może zaufać Sobocińskiemu. Choć do tej pory nigdy się na nim nie przejechał…
– No słucham!
Maciejewski opowiedział o spotkaniu z Zakrzewskim i Gajcem, o wyciętym przez cenzurę artykule w „Głosie”, prezesie Lipowskim oraz profesorze Achajczyku. Całą prawdę, pominął jedynie wątek Trąbicza.
– I sądzi pan, że ktoś w komendzie wojewódzkiej jest w zmowie? – Sobociński uniósł brwi.
– A po co by nam przysyłali takiego Tomaszczyka? Nie wątpię, że to on stoi za odsunięciem nas od sprawy Bindera. Nic nie robi, tylko węszy.
Komendant wstał i przeszedł się po gabinecie.
– No dobrze – zdecydował po minucie namysłu. – Rób pan swoje. Do tej pory nigdy mnie pan nie zawiódł, komisarzu. Jak będziecie coś mieli, chcę wiedzieć pierwszy. A, i jeszcze jedno! Na miłość boską, zrób pan coś ze sobą, bo sam pan wyglądasz jak bandyta.
Ledwie Maciejewski zamknął za sobą drzwi gabinetu Sobocińskiego, zobaczył uśmiechniętego od ucha do ucha Tomaszczyka. Szedł korytarzem, a za nim prowadzono skutego kajdankami Zakrzewskiego. Poeta miał mętny wzrok – najwyraźniej po wczorajszym pijaństwie rano przesadził z klinem. Na widok Zygi zatrzymał się na chwilę i pokiwał głową.
– Idziemy – pchnął lekko aresztanta pilnujący go tajniak.
Maciejewski kiepsko znał swoich wywiadowców politycznych. Było ich tylko sześciu, cztery razy mniej niż kryminalnych. A on, gdy został kierownikiem Wydziału Śledczego, z miejsca przekazał tych tajniaków Kraftowi. Uznał, że dość ma na głowie prawdziwych przestępców, by jeszcze tropić wydumane spiski żydokomuny. Nie zamierzał osobiście dozorować inwigilowania syjonistów albo naiwnych studentów, którzy zamiast kochać marszałka, roili o republice ludowej czy Polsce od morza do morza. Co innego białostockie lub Kresy, gdzie faktycznie sowieccy agenci mogli trafić na podatny grunt, jednak Lublin…
Teraz, kiedy w ciągu czterech dni Tomaszczyk rozpanoszył się w komisariacie jak u siebie, Zyga żałował, że odpuścił sobie te sprawy. Kompletnie nie wiedział, jak grać politycznymi. Na szczęście na jednego z nich, Dudarza, miał haka. I tamten dobrze o tym pamiętał.
Podkomisarz wszedł do pokoju wywiadowców kryminalnych. Był prawie pusty, tylko Zielny udawał, że pracuje nad jakimś raportem. W istocie zabawiał rozmową pannę Jadwigę, która przysiadła na brzegu stołu. Słysząc skrzypnięcie drzwi, oboje podnieśli głowy. Na twarzy tajniaka wciąż błąkał się uśmieszek amanta z przedmieścia.
– Nie mają państwo nic do roboty? – syknął Maciejewski.
– Przepraszam. – Maszynistka wyszła spłoszona.
Zielny niby zerkał do swojego raportu, ale widać było, że czeka na polecenia.
– Wiesz coś o tym, kto chodził za Zakrzewskim? – zapytał Zyga.
– Nie, nic, panie kierowniku. A powinienem?
– Pójdziesz teraz do politycznych i wywołasz Dudarza. Niech idzie z tobą do klozetu.
– Że niby co, panie kierowniku? Konfesjonał? – domyślił się tajniak. – Proszę zejść za pięć minut. – Wstał i odłożył niedokończony raport na swoją półkę. – A nawet za trzy, panie kierowniku.
Maciejewski podszedł do okna. Starą, porysowaną szybę na ukos znaczyło gołębie gówno. Kraft kazałby natychmiast wołać stróża, aby je starł, ale Zyga tylko zasunął firankę i przysiadł na sąsiednim parapecie. Na dziedzińcu wiatr zaczął właśnie rozdmuchiwać kupę liści, które dozorca już któryś dzień z rzędu starannie zagrabiał, ale nie wyrzucał. Ostatnio sporo się mówiło o zwalnianiu pracowników cywilnych, więc oszczędzał robotę, żeby było widać, jak się krząta.
Zyga spojrzał na zegarek. Minęło trzy i pół minuty od rozmowy z tajniakiem. Przyspieszając kroku, zszedł na parter do toalety. Zielny przeglądał się w niemal matowym ze starości lustrze i przygładzał włosy. Dudarz stał w kącie i niespokojnie palił papierosa.
– O co chodzi, panie komisarzu? – zapytał, podchodząc dwa kroki.
– O Zakrzewskiego, Dudarz. – Maciejewski łagodnym ruchem wyjął mu papierosa z dłoni, przełamał i utopił w kałuży, która zebrała się nad przytkaną kratką odpływową. – Kto go zdjął i jakim cudem? Tylko ja nie jestem Tomaszczyk, mnie się mówi prawdę.
Tajniak odetchnął z ulgą. Jego chudą twarz rozszerzył uśmiech, szczurze wąsiki uniosły się do góry.
– Tu nie ma żadnej tajemnicy, panie komisarzu, przysięgam. Wszystko było jak w raporcie. Dostaliśmy cynk z Dwójki, że jest w mieszkaniu na Towarowej. I rzeczywiście był. Zgarnęliśmy klienta prosto z pościeli, w samych kalesonach. A wódą na kilometr od niego jechało, panie komisarzu.
– Do rzeczy: kto go wystawił? – warknął Zyga.
– Baba, Żydówka. Jakaś Szajman czy Szyjman, nie pamiętam, ale wszystko jest w raporcie.
– A czego w nim nie ma? – Maciejewski zaczął powoli iść w stronę pisuarów, spychając wywiadowcę coraz bliżej kałuży przy kratce odpływowej. – Bo przypomnę sobie, kto rok temu sprzedał pismakom…
– Panie podkomisarzu, to całkiem jasna sprawa – zapewnił pospiesznie wywiadowca. – Ja wiem, że pan podkomisarz zabronił go za bardzo szukać. I nikt nie szukał, przysięgam! Ta kobita go wydała z zazdrości. Pokłócili się, a jak zasnął, pognała na komisariat.