Obcasy Dudarza na pół centymetra zanurzyły się już w brudnej wodzie. Maciejewski ponad jego ramieniem spojrzał na Zielnego. Ten pokręcił głową. „Nie łże” – powiedział samym ruchem warg.
– Prawdę mówię, panu podkomisarzowi Tomaszczykowi trafiło się jak ślepej kurze…
– Dobra – przerwał tajniakowi Zyga. – Skorzystaliście z klozetu, to do roboty. I gęba na kłódkę, tak?
Dudarz skinął głową i stuknął obcasami, aż chlupnęła woda na posadzce.
– Imię, nazwisko, imię ojca! – wrzasnął Tomaszczyk.
– Władimir Uljanow, Iljicz – odparł spokojnie Zakrzewski.
– Imię, nazwisko, imię ojca!
– Złamał mnie pan, panie władzo. Lew Bronstein, Dawidowicz…
– Tomaszczyk, pozwolisz na chwilę? – Maciejewski uchylił szerzej drzwi.
– Nie widzisz, Zyga, że jestem zajęty?! – warknął tamten. – Jak ktoś wypuszcza komunistów, ktoś inny musi ich łapać.
– Panie komisarzu, to ważne – przynaglił służbowym tonem Zyga.
Tomaszczyk niechętnie wstał zza biurka i szerokim łukiem omijając siedzącego przed nim na krześle wywrotowego redaktora, podszedł do Maciejewskiego.
– Nie wołaj konwojenta, Zielny go popilnuje.
– Bez wątpienia – skrzywił się Tomaszczyk, obrzucając wystrojonego tajniaka ostrym spojrzeniem.
Stanęli na korytarzu obok pokaźnej spluwaczki używanej przez cały wydział jako popielniczka.
– Zapalisz? – ugodowo zapytał Maciejewski, wyciągając swoje sokoły.
– Szybciej, Zyga, szkoda czasu!
– Dobrze… – Podkomisarz schował papierosy. – Słuchaj, puść Zakrzewskiego.
– A niby dlaczego?! – burknął Tomaszczyk, poprawiając okulary. Zyga zauważył, że same zsuwały mu się po spoconym nosie.
– Bo to mój informator. Jest mi potrzebny na mieście, nie na dołku.
– W takim razie żaden problem – wzruszył ramionami Tomaszczyk. – Pokaż mi jego nazwisko na wykazie współpracowników i zaraz będzie wolny.
Maciejewski miał ochotę złapać tego łowcę komunistów za klapy marynarki i mocno nim grzmotnąć o ścianę.
– Dobrze wiesz, że nie znajdziesz go na żadnej liście – powiedział, siląc się na spokój. – I wiesz jeszcze lepiej, ile jest pożytku z takich oficjalnych informatorów.
– To nie moja sprawa, czy wasz wydział potrafi korzystać z kapusiów czy nie. Są jednak przepisy, wytyczne…
– Tomaszczyk, zostałeś tu oddelegowany i podlegasz mi służbowo – przypomniał lodowato Zyga.
– Nie służbowo, tylko operacyjnie – sprecyzował z uśmieszkiem tamten.
– Cholera jasna, o czym ty mówisz?! Masz cokolwiek, za co mógłbyś go wsadzić? Zrobisz z siebie idiotę prywatnie, twoja sprawa. Ale to pójdzie też na konto mojego wydziału.
– Aaa, chodzi ci o wydział! – odetchnął teatralnie Tomaszczyk. – No to się nie martw. Nie zapuszkuję Zakrzewskiego.
– No więc? – Zyga zapalił. Musiał czymś zająć ręce, zanim zdrowy rozsądek nie pokona bokserskiego odruchu.
– No więc Zakrzewski oficjalnie studiuje na uniwersytecie, tak? A dopóki studiuje, jest zwolniony ze służby wojskowej. Kiedy jednak ksiądz rektor Kruszyński odebrał mój telefon i wysłuchał, co mam do powiedzenia, postanowił skreślić go z listy studentów. Natychmiast powiadomiłem o tym Powiatową Komendę Uzupełnień. W karnych kompaniach piechoty zawsze znajdzie się wolne miejsce. Kto wie, może tam nauczą go rozumu szybciej niż na Zamku.
– Adolf, ty to robisz z głupoty czy z przekonania?
– A ty, Zyga, osłaniasz go po starej znajomości – Tomaszczyk poprawił okulary – czy może sam jesteś czerwony?
Poczekał chwilę, sycąc się widokiem zgrzytającego zębami Maciejewskiego. Ponieważ jednak ten nic nie odpowiedział, wrócił do pokoju. Nie pytał już Zakrzewskiego o imię, nazwisko i imię ojca. Zyga usłyszał tylko jego złośliwy śmiech, a potem Tomaszczyk zaczął podśpiewywać:
A gdy cię rzuci luba dziewczyna,
to ty się, bracie, z tego śmiej,
w miłej kompanii napij się wina
i bolszewika w mordę lej!
Bo przyjdę czasy, że te kutasy
będą przed nami na baczność stać.
Ręka nie zadrży jak liść osiki,
gdy będziem ruskie mordy prać!
– Szwoleżer, kurwa jego mać! – warknął do rymu Maciejewski.
Telefon terkotał jak wściekły. Zyga i Kraft spojrzeli po sobie, czy odbierać. W końcu Maciejewski sięgnął po słuchawkę.
– Co?! – krzyknął po chwili. – Nie, nie bierz go do nas! Już tam jadę.
– Stało się coś? – zapytał zastępca.
– Telefonował Fałniewicz z Dwójki. Mają chłopaka z Kośminka. Z zegarkiem Jeżyka. A ja nie mam życzenia, żeby mi go Tomaszczyk obwąchiwał.
– Jechać z tobą?
– Dzięki, lepiej wezmę Zielnego. To może nie być zgodne z literą prawa.
– Ale z duchem tak? – skrzywił się w wątłym uśmiechu Kraft.
– Z duchem jak najbardziej.
Zielny był u przodownik Anińskiej z obyczajówki. Maglowali wspólnie jedną z prostytutek ze Żmigrodu. Tajniak zmieniał twarz jak kameleon – dopiero co kiwał głową ze zrozumieniem, że ciężko w dzisiejszych czasach zarobić parę groszy, to groził odebraniem książeczki sanitarno-obyczajowej. Słychać było go aż na korytarzu.
Maciejewski zatrzymał się na chwilę przed drzwiami. Nie chciał przerywać, zwłaszcza że przesłuchanie wchodziło w decydującą fazę.
– Ja nic nie wiem, panie władza – powtarzała prostytutka. – Ja nic…
– A wiesz, ile lat dostaniesz za pomocnictwo w zbrodni?! – ryknął Zielny.
– A żesz ty, kurwo głupia! – poparła go tubalnym głosem przodownik Anińska. – To my cię chcemy puścić do domu, a ty się sama pchasz na dołek…
– Jak wyjdziesz z kryminału, może wezmą cię gdzieś za praczkę – słodkim tonem prorokował tajniak. – Bo kroju i szycia to pewnie nie potrafisz.
Zyga nie musiał długo czekać. Nacisnął klamkę, słysząc, że dziewczyna zaczyna sobie przypominać, o której godzinie wyszedł od niej cenzor.
– Dzień dobry, pani przodownik. – Maciejewski skinął głową policjantce.
Tęga Anińska, podrywając się z krzesła, omal nie przewróciła biurka. Zyga znał kilka takich kobiet o męskich gabarytach i usposobieniu – nieznających się na słownych niuansach, walących kawę na ławę. W większości z powodzeniem prowadziły knajpy, jak choćby jedna z sióstr – właścicielek restauracji na Kościuszki, obok redakcji „Expressu” i „Głosu”. Co spokojniejsi goście zwali ten lokal „Pod Trzynastoma Cyckami”, ale ci, którzy mieli nieprzyjemność być z niego wyrzucani siłą, mówili raczej „Pod Piąchą Krychy”.
Widząc cień nadziei w oczach prostytutki, podkomisarz zrozumiał, że wkroczył odrobinę za wcześnie. Ale Zielny błyskawicznie odnalazł się w sytuacji.
– Przepraszam, panie komisarzu, wiem, że karetka aresztancka z Zamku już musi jechać. – Zerknął na zegarek. – Trudno, niech pani przodownik pisze kwit i pakujemy tę zdzirę!
Dziwka jakby zwiędła. Niby miała mgliste pojęcie, że to nie tak szast-prast wprost z komisariatu wpakować kogoś do aresztu kryminalnego. Niby wiedziała, że jest cztery-osiem, obowiązek meldowania i różne mniejsze gliniarskie upierdliwości, ale teraz poznała tych dwóch. Alfons i bandzior, tajniaki, które przyszły na Żmigród zaraz po znalezieniu trupa. Może coś wiedzieli?
– No, nie tak, żebym nic nie pamiętała… – zaczęła, zaciskając palce na swojej wytartej torebce. – No był chyba u mnie… Tak, ten, co na zdjęciu. Ale panie władza – spojrzała powłóczyście na Zielnego – pana tobym pamiętała, a tamten taki jakiś… nijaki. Przyszedł, spuścił się i tyle.