– Więc wszystko od początku! – Anińska umoczyła pióro w kałamarzu. – Mówił ci coś?
Maciejewski kiwnął na tajniaka, wyszli. Na korytarzu Zyga poklepał Zielnego po ramieniu.
– Marnujesz się w policji. Jest cynk od Fałniewicza – przystąpił do rzeczy. – Jedziemy na Dwójkę. A sądzisz, że ta dziwka coś wie?
– Eee, one wszystkie nic nie wiedzą, panie kierowniku – machnął ręką tajniak. – Klient jak klient. Na mój nos nie miały z tym nic wspólnego. Ale Natalka przyciśnie, to może coś wyciśnie.
Podkomisarz uśmiechnął się pod nosem. Przodownik Anińska nie wyglądała na kogoś, kto w ogóle ma imię. A zwłaszcza nie Natalka! Podczas nalotów na nielegalne burdele nie bała się wchodzić do żadnej nory. Podobno w czasie jednej takiej akcji sama obezwładniła faceta, który ruszył na nią z nożem.
– Jest coś jeszcze… – zaczął Zyga, kiedy wyszli na mały dziedziniec przed frontowymi drzwiami.
Osłonięty od tyłu głównym budynkiem komisariatu, a z boków jego skrzydłami, z trawnikiem i klombem, byłby całkiem miłym zakątkiem, aby tu usiąść i poczytać gazetę. Byłby, gdyby nie to, że w tym miejscu nawet farba drukarska pachniała kryminałem. I człowiek otwierał „Głos”, szukając recenzji kinowych, a niechcący trafiał na choćby takie rewelacje: „…Żydzi są rozsadnikami zepsucia. Handel żywym towarem, utrzymywanie tajnych lupanarów i stręczycielstwo nierządu itp. bolączki uprawiane są w ogromnem stopniu przez Żydów. A przy tern i przede wszystkiem owe praktyki stanowiące specjalność Żydów znacznie deprawują otoczenie, w którem mają miejsce…”.
– Tak na marginesie: widziałeś kiedyś Żyda w burdelu? – spytał Zyga, którego myśli podążyły za nieoczekiwanym skojarzeniem. Może już miał haka, którego szukał…
– Burdel jest jak raj na ziemi, panie kierowniku. Polak i Żyd, komunista i narodowiec, czasem zdarzy się ksiądz… A chodzi panu o kogoś konkretnego?
Przeszli przez ulicę i skręcili w prawo w stronę Placu Litewskiego.
– A takiego na przykład… prezesa Goldera?
– Prezesa Lipowskiego? Nie da rady, panie kierowniku. Żona, dzieci, dom, dobroczynność i ruch na świeżym powietrzu… W dodatku ochrzczony, można więc powiedzieć: Polak-katolik. A ten cynk? – przypomniał tajniak.
– Po kolei. Najpierw jutrzejszy wieczór i nie mów mi nawet, że się umówiłeś z jakąś panną do kina. Idziemy do „Europy”.
– Czy to może pana imieniny? – zarechotał Zielny.
– Nie licz na libację. Skromny poczęstunek na koszt firmy. Będziesz obserwował profesora Achajczyka i mecenasa Lennerta.
– To zdaje się… pański przyjaciel? – Zdziwiony tajniak odchylił nieco kapelusz i zaraz na wszelki wypadek poprawił fryzurę.
– Policjant nie ma przyjaciół… – zaczął Zyga, a w myślach dokończył: „…tylko znajomych i podejrzanych”. – Chcę wiedzieć, o czym będą mówili. Ty jesteś ładny chłopak, więc posiedzisz na sali. Fałniewicza poślę do hallu, a sam poczekam na piętrze. No! – ucieszył się, dostrzegając na postoju taksówkę. – Jest i pan Florczak! Wreszcie coś idzie jak trzeba. On też może się nam przydać.
Florczak rzadko kiedy utrzymywał dozwoloną czterdziestkę na godzinę, ale podczas szybkiej jazdy na Foksal – jak jeszcze wielu lublinian nazywało ulicę 1 Maja – zdążyli się umówić z Maciejewskim na następny wieczór. Taksówkarz miał czekać na rogu Krakowskiego i Kościuszki, żeby nie rzucać się w oczy klientom restauracji i gościom hotelowym.
– Rozliczymy się jak zwykle, tak, panie Florczak? – spytał Zyga, wysiadając.
– A czy ja się skarżę, panie komisarzu? – Szofer zwolnił hamulec i odjechał w kierunku dworca.
Dwaj śledczy weszli do komisariatu. Przy biurku za balustradą siedział młody posterunkowy i spisywał coś piórem z potwornie skrzypiącą stalówką. Przed nim kołysała się jak Żyd w bożnicy tłusta kobieta pod pięćdziesiątkę i powtarzała w kółko:
– Matko Boska, Matko Boska…
Mundurowy podniósł wzrok na wchodzących, pobieżnie otaksował ich wzrokiem, po czym wskazał ławkę pod oknem.
– Tam zaczekać. Zara skończę.
Zyga uznał, że komendant Sobociński miał jednak trochę racji co do jego wyglądu. Westchnął i wyciągnął z kieszeni swoją policyjną blachę.
– Ale my jesteśmy umówieni – mruknął z przekąsem.
– Przepraszam. – Posterunkowy odłożył pióro. Baba spojrzała zdziwiona na stojącego obok niej mężczyznę z kanciastą, nieogoloną gębą i złamanym nosem. Bezgłośnie powtórzywszy raz jeszcze: „Matko Boska”, zamilkła.
Policjant otworzył bramkę i wskazał przybyłym drzwi. Ciasny korytarz prowadził do kolejnych, które zastawiał wysoki, postawny mundurowy. Zyga podszedł do niego, nie chowając swojej blachy.
– Pan komisarz Maciejewski? – upewnił się policjant.
– A nie wyglądam? – burknął Zyga.
W niewielkim gabinecie rozparty na krześle siedział za biurkiem mundurowy z naszywkami aspiranta, kierownik komisariatu Szewczyk. Na środku pokoju Fałniewicz podnosił właśnie przewrócone krzesło. Obok gramolił się na czworaki chłopak w kraciastej marynarce i nadprutym swetrze w jodełkę. Jego rozchełstana apaszka zamiatała pomalowane na brązowo deski podłogi.
– Co mu jest? – zapytał Maciejewski.
– Nic, panie kierowniku – wzruszył ramionami Fałniewicz. – Bardzo nieszczęśliwie potknął się i…
– Łamaga! – mruknął z dezaprobatą Zyga, przydeptując apaszkę wstającego chłopaka. Grandziarz znów prawie zarył nosem w podłogę. – I cóż tam wykapował?
– Niestety jeszcze nic – skrzywił się tajniak. – Ale godzina młoda…
Bandyta podniósł wzrok znad zniszczonego buta podkomisarza. Zobaczył osiłka z nieświeżą gębą i przetrąconym nosem. Już pomyślał, że ten to ostro się za niego zabierze, ale glina zaraz stracił nim zainteresowanie. Podał rękę aspirantowi i przysiadł na podsuniętym mu krześle. Zapalił.
– Znaleźliśmy przy nim to. – Szewczyk nadział na ołówek sprzączkę paska złotego zegarka. – „Na dziesiątą rocznicę ślubu – kochająca Helena” – przeczytał wygrawerowany napis. – Żonaty jesteś? – zagadnął chłopaka, którego Fałniewicz posadził właśnie na rozchybotanym stołku. – I to dziesięć lat?! Nawet Cygan nie żeni się tak wcześnie!
– Nazywa się jakoś? – spytał Zyga.
– Ignacy Kisło alias Mały, lat szesnaście, trzy klasy szkoły powszechnej, bezrobotny.
– Bezrobotny – powtórzył podkomisarz. – A zegarek z zasiłku?
– Nie mój kosior – stęknął niechętnie Mały. – Znalazłem, szłem oddać…
– I przed dzielnicowym uciekał, żeby mu go nie ukradł. – Fałniewicz poprawił płaszcz, niby przypadkiem trafiając chłopaka łokciem w ucho.
– Szłeś oddać – ni to stwierdził, ni zapytał Maciejewski. – To tera ciekaw jesteś, kto go zgubił, co? Masz pecha, bo pewien gość, który dostał kosę w nerę. A gdzie znalazłeś? Na dzielnicy?
Kisło pokiwał kilka razy głową.
– To też niezwykle ciekawe, bo faceta zabili zupełnie gdzie indziej. Miał coś jeszcze? – zwrócił się do aspiranta.
Szewczyk wskazał leżące na biurku dwa banknoty po dziesięć złotych, trochę drobnych i nóż sprężynowy. Zyga skinął na aspiranta i razem odeszli pod okno. Przez okratowaną szybę widać było brudne podwórko z chuderlawym drzewkiem i przepełnionym pojemnikiem na śmieci.
– Na pańskie oko on? – zapytał podkomisarz.
– Nie, kolesie – stwierdził stanowczo Szewczyk. – Ale on dobrze wie kto. Dzielnica zawsze wie wszystko. Jak było włamanie do Monopolu Tytoniowego, kilka tygodni cały Kośminek palił egipskie przednie zamiast machorkowych. „Znalazłem”, „w sklepie się pomylili”… to ich śpiewka. Człowiek…