Выбрать главу

Aspirant chciał jeszcze coś dodać, ale przerwał mu dzwonek telefonu.

– Do pana. – Podał słuchawkę Maciejewskiemu.

– Tak? – spytał Zyga.

– Serwus, Zyga, dwie sprawy – usłyszał głos Krafta. – Posłałem Grzewicza do lombardów i potwierdziło się. Jeżyk zastawił zegarek na Karmelickiej w środę, odebrał w poniedziałek. Lichwiarz zwrócił uwagę na jego portfel, forsa ledwie się w nim mieściła.

– No, no, wyrabia się – zauważył Maciejewski.

– Grzewicz? A tak. Poza tym wrócił Wilczek. Sprawdził ci tego świadka… – Gienek zaszeleścił papierami – Adama Gajca. Wypytywał o związki z Binderem i z Jeżykiem, ale na razie nic konkretnego. Chcesz szczegóły?

– Jak nic konkretnego, to nie. Coś jeszcze? Bo jestem zajęty.

– Nie, do jutra.

Maciejewski odłożył słuchawkę i znów przyjrzał się zatrzymanemu. Fałniewicz i Zielny przechadzali się za jego krzesłem, tak żeby bez obracania głowy naraz widział tylko jednego. Łobuzerskie spojrzenie chłopaka kontrastowało z jego po dziecinnemu pucołowatymi policzkami. Zyga dostrzegł, że z coraz większym trudem udaje dorosłego bandytę. Jedno celne zagranie i pęknie.

Podkomisarz obrócił krzesło i usiadł na nim okrakiem.

– Możesz dalej strugać kretyna – powiedział. – Zaraz nam się znudzi i razem z jakimś mundurowym odwieziemy cię na dzielnicę. I podamy rączkę na do widzenia. Nie jesteś zbyt wymowny, więc trochę potrwa, zanim przekonasz kumpli, że nikogo nie wsypałeś.

– Na kolanach wrócisz na komisariat, jakby to była jakaś Jasna Góra – dodał aspirant. – Jeśli dasz radę…

Mały na początek bąknął, że zegarek wygrał w karty od kolegi sąsiada, a potem stopniowo wyciągnęli z niego, że jakiś wąsal nadał ferajnie mokrą robotę na Żmigrodzie, że brał w niej udział Kusy, czyli Staszek Bigaj. Jednak o morderstwie Bindera na Krakowskim Przedmieściu grandziarz nie miał pojęcia, reszta Kośminka też nie – tyle co z plotek. Mały sypał na całego – gadał o włamaniach do magazynów na bocznicy kolejowej, o pobiciach i kradzieżach, ale nie były to sprawy, które by Zygę obchodziły. Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie już naprawdę nic nie wiedział.

– No to na dołek szczeniaka! – Maciejewski wstał i podał rękę Szewczykowi. Ruszył do drzwi.

– Aha, bym zapomniał! – Zielny odwrócił się nagle do Małego. – Masz prawo złożyć skargę, jeśli ci nie pasował przebieg przesłuchania.

– A niby… na kogo? – zapytał ogłupiały grandziarz. Tajniak nachylił mu się do ucha i wskazał palcem Maciejewskiego.

– To don Juan Pedro de Gonzaga – oznajmił scenicznym szeptem – handlarz żywym towarem.

Wychodząc z gabinetu kierownika komisariatu, Zyga ledwo zdusił w sobie śmiech. Zielny naprawdę marnował się w policji.

* * *

Swierżawin podniósł wzrok znad strony kieszonkowego notesu pokrytego pospiesznym pismem pełnym zrozumiałych tylko dla niego skrótów. Na podłodze leżał rozłożony plan Lublina, na którym zostały naniesione atramentem uaktualnienia i dziesiątki liczb oraz dziwnych symboli.

Pukanie powtórzyło się.

– Pomyłka, ja nie zamawiałem nic do numeru! – zawołał Swierżawin, sięgając pod poduszkę, gdzie trzymał pistolet.

– To swój! – usłyszał z korytarza znajomy głos. Podszedł do drzwi, uchylił je, potem niechętnie otworzył na całą szerokość.

– Nie byliśmy umówieni.

– Nie byliśmy umówieni?! – parsknął niezapowiedziany gość w jasnym płaszczu, pakując się do środka. Starannie zamknął za sobą drzwi. – Przychodzi krach giełdowy do prezydenta Hoovera, a prezydent mu na to: „Nie byliśmy umówieni”! Powstały nieprzewidziane okoliczności, panie Swierżawin.

Przybyły rozejrzał się po pokoju, przekroczył plan miasta, podniósł z krzesła mapę drogową i usiadł. Wyciągnął papierośnicę, zapalił, po czym zamarł na chwilę z zapałką w palcach, szukając wzrokiem popielniczki.

– Tam. – Swierżawin wskazał niewielkie mosiężne naczynie w kształcie starożytnego trójnogu. – Znów będzie mnie pan kusił większymi pieniędzmi kosztem większego ryzyka?

– A niby po co pan tu jest?! – warknął mężczyzna w jasnym płaszczu.

– Nie tym tonem! – Swierżawin zacisnął pięści.

– Pan wyraźnie zapomina, że tylko dzięki moim przyjaciołom nie siedzi pan na Montelupich. I że pańskie… honorarium zależy od powodzenia całości przedsięwzięcia. A jest ktoś, kto może je utrudnić.

– Dziennikarz?

– Nie, tym razem był przeciek z policji. Słuchaj pan! Jest pewien człowiek, który jeszcze dzisiejszej nocy zamierza się powiesić. Jednak trzeba mu trochę pomóc…

* * *

Maniek zapalił szluga na winklu Żelaznej i Krętej. Ledwie z kilku okien robotniczych kamienic lampy kopsały nieco żaru, reszta mieszkańców albo oszczędzała na nafcie, albo już spała, coby następnego dnia nie spóźnić się do roboty. Matka Mańka też nieraz darła gębę, żeby poszedł gdzie na kolej czy do cegielni, inaczej jak bandyci go nie zabiją, to sam skończy w kryminale. Ale on miał robotę – lekką, dobrze płatną i… przygodową. Do tego nie musiał się martwić, że zaśpi, bo nigdy nie trza było wstawać wcześniej niż koło południa.

Niespiesznie ruszył w głąb Krętej. Zaraz ogarnął go mrok, ale pośród okolicznych składów i parkanów poruszał się na pamięć. Żałował, że tylko wśród tutejszych. Gdy kilka dni wcześniej Kusy pokazał im to przejście na Żmigrodzie („Tu kirasz w bramę, przez podwórek, w piwnicę, po schodach w dół, dwa razy w lewo, na górę i lądujesz, kurwa, na Zamojskiej”), Mańka aż zatkało, że Bigaj jest tak oblatany nawet w śródmieściu.

Teraz chłopak minął magazyn, przy którym szarpnął się na łańcuchu stary kundel. Stróż zaraz dokuśtykał, uciszył psa laską i wpędził do budy.

– Dobry wieczór, panie Nowik – ukłonił się Maniek.

Inwalida zaburczał coś pod nosem, podnosząc rękę do znoszonej maciejówki.

Grandziarz doszedł do niskiej, zapadniętej prawie do okien kamieniczki, która po powodzi sprzed kilku lat wciąż jeszcze lekko cuchnęła stęchlizną. Brama do sieni jak zawsze była uchylona. Nikt jednak przed nią nie stał. Dopiero zajrzawszy do środka, chłopak dostrzegł ognik papierosa.

– Co, Graba, mrozu się boisz? – spytał Maniek, kiedy żar kolejnego macha oświetlił twarz siedzącego na schodach krępego oprycha ze szramą na policzku.

– A co? Śnieg padał, nie chcę gruźlicy złapać.

Podali sobie ręce.

– Prawie wszyscy już są – dodał Graba.

– A ty co na schodach? Cieć jesteś? – zakpił Maniek.

– Cieć nie cieć. – Krępy wzruszył ramionami. – Kusy Celkę maca, a mnie kurwica bierze.

Maniek poważnie kiwnął głową. Każdego nieraz szlag trafiał, że Bigaj brał sobie, co chciał. Tyle że tak było zawsze i szło przywyknąć. Zwłaszcza że kolesiom uczciwie odpalał dolę, a jak miał fantazję, to i co dorzucił. Jednak miłość jest miłość! Niby racja, że Celka i Graba pożarli się już przeszło miesiąc wcześniej, ale jak ci ktoś obrabia twoją byłą, zawsze cię kurwica bierze.

Przez wąską kuchnię zastawioną butelkami weszli do większej izby, w której stały dwa łóżka, stół, szafa, parę krzeseł i taboretów – każdy z innej parafii. Bigaj siedział na wyrku i drapał się chwilę po włochatej piersi. Potem klepnął Celkę w tyłek i zarechotał:

– No, dobranoc panience!

Zabrała palto i wyszła, unikając wzroku Graby. Maniek zauważył, że dziewczyna ma nową sukienkę w modną kontrafałdę. I pończochy… chyba jedwabne, jak lepsza kurwa.