– A gdzie Mały? – Kusy sięgnął po papierosa.
– Cholera go wie. Zapił gdzieś albo co – wzruszył ramionami Maniek. – Nie widziałem go dzisiaj. Co to za nowa robota? – spytał, siląc się na obojętny ton.
– Amerykańska. – Bigaj puścił oko do koleżków. Wskazał litrową flaszkę na stole. – Niech który rozleje. A Mały – charknął na podłogę – i tak zdatny kury macać.
Usiedli przy stole w sześciu: Kusy, Maniek, Graba, dwaj bracia Borkowie i Zdun.
– Rano żeśmy se pogwarzyli z Wąsalem… – zaczął Bigaj i w paru słowach opowiedział, na czym miała polegać jutrzejsza robota.
Maniek aż się zakrztusił wódką, kiedy usłyszał, że napadną na jakiegoś gościa z taksówki, która nadjedzie od strony nowej dzielnicy Dziesiąta, gdzie różni frajerzy z miasta stawiali sobie wille. Plan był, jak to u Wąsala, dobrze wykombinowany. Najpierw on minie ich bordowym autem (Maniek zaraz pomyślał: „Kurwa, jak wygląda bordowy kolor?!”, ale Kusy mówił to tak, jakby wiedział), dopiero potem zjawi się taksówka z klientem.
Na koniec Kusy sięgnął pod wyrko i wyciągnął starą walizę, a z niej owinięte w szmaty rewolwery.
– Spluwy?! – Zdun, który już od dłuższej chwili kręcił się niespokojnie na koślawym taborecie, omal nie połknął szluga. Stołek zaskrzypiał, jakby się miał rozlecieć. – Kurwa, Kusy, nie mój fach! Ja uczciwy złodziej jestem.
– A kto przedwczoraj chodził ze mną na mokrą robotę? – przypomniał mu Bigaj.
– Chodził, nie chodził, nie ja żem go dziabnął! – poderwał się Zdun, po czym dodał spokojniej: – Postraszyć frajera można kosą, nawet armatą, ale nie żeby… Ale, kurwa, Kusy, to jakiś niezły cwaniak. On nas umoczy.
– Za darmochę nie robisz – mruknął Maniek.
– A on sam co? Taki mocny i mojra złapał?!
Zamknęli się, kiedy Bigaj odstawił szklankę i też wstał.
– Nie podoba ci się, to spierdalaj! – warknął. – I módl się, koleżko, bo jakby co, będę wiedział, kto nas mendom sprzedał! Żebyś nie żałował… – Zakręcił bębenkiem rewolweru i odciągnął kciukiem kurek.
– No co ty, Kusy? Ja tak tylko… – Zdun usiadł i wypił. Jednak nie pamiętał, kiedy ostatnio wódka mu aż tak nie smakowała.
– Dobra. – Bigaj otarł usta. – Tera kończcie chlanie. A Wąsal mojra nie złapał, dziś sam idzie na mokrą. My mamy zrobić mu tłok.
– Nic żeś wcześniej nie gadał… – mruknął zdziwiony Graba.
– A bo i jest po co mleć ozorem? Wąsal mówił, że jeden frajer powiesi się dziś w nocy – zarechotał Kusy. – Mus tylko mu z deka pomóc…
Rozdział 5
Nawet boks nie sprawiał Maciejewskiemu przyjemności. Zwłaszcza taki boks! Rozumiał jednak, że ze skaleczoną ręką Lennertowi trudno lepiej walczyć. Gdy ten skrzywił się kilka razy, trafiając prawą rękawicą w gardę Zygi, podkomisarz przestał blokować i zbijać ciosy, robił tylko uniki. Żebyż to był choć pojedynek techniczny, ale nie jakaś szkółka pięściarska dla młodzieży gimnazjalnej! Dobrze, że trener Szymański poszedł na zaplecze sali i tego nie widział.
A podkomisarz miał wielką chęć komuś na serio przywalić!
– I co? Dotarło coś do ciebie po naszej rozmowie? – spytał naraz Lennert. Zmienił rytm, wszedł w dystans i zaatakował lewym sierpem. – Mówię ci, przyhamuj, bo za parę lat nie będzie z ciebie co zbierać. A tu kryzys idzie… Uch! – znów się cofnął. – Ostatni dzwonek, żeby złapać parę złotych. Za rok nawet glinom mogą poobcinać dodatki. Wiem, co mówię.
Zyga zacisnął zęby i wszedł w zwarcie. Poruszając tułowiem, walił raz za razem po żebrach. Czuł bijące z Lennerta gorąco, pot i wodę kolońską. Był wściekły jak drapieżnik, któremu dano powąchać krwi.
Trwało to tylko chwilę. Zaraz mecenas doprowadził do klinczu i musieli się rozdzielić. Skrzywiony prawnik potrząsnął parę razy prawą pięścią.
– Co ty taki narwany dziś jesteś? – warknął.
Maciejewski miał chęć zapytać z kolei, dlaczego przyjaciel nic mu nie wspomniał o Achajczyku. Choć z drugiej strony – czy musiał? Skoro brał udział w finansowaniu prac na Zamku, to oczywiste, że łączyły go jakieś sprawy z profesorem. I nie jest Duchem Świętym, by wiedzieć, że Zyga interesuje się Achajczykiem!
– Przepraszam – mruknął Zyga.
– Co przepraszasz?! – krzyknął Lennert. – Boksuj, jeszcze nie pora na herbatkę!
Teraz już Maciejewski pilnował się, żeby oddzielić walkę od własnych myśli. A łaziły mu po głowie jak białe robaki podtuczone przed wędkowaniem! Cały ten tydzień, to śledztwo… niech to szlag! Nawet do Róży nie zadzwonił… Wszystko przestało się układać, gdy trafił na Goldera.
„Bardzo to polskie – zreflektował się – zwalić wszystko na Żyda. Cholera, z każdym innym byłbym ostrożniejszy, a do niego poszedłem całkiem jak idiota. Czego się spodziewałem? Aj, waj, zlituj się pan, panie władza?!”
Krótkimi ciosami badał obronę Lennerta. W końcu ten dał się zmylić i opuścił gardę. Zyga natarł. Prawnik mógł zbić uderzenie, ale wolał się cofnąć o krok. Wyraźnie oszczędzał rękę.
– Stasiek, a ty znasz dobrze tego… – zaczął Zyga, ale nie zdążył dodać „Achajczyka”, bo nagle dostał prawą fangą w żebra.
– Szlag! – Lennert odskoczył i przez chwilę strząsał ból ze zranionej dłoni. – Może dokończymy następnym razem? Co powiesz na sobotę?
– Pewnie! Niech będzie sobota – mruknął Maciejewski.
Kiedy tylko podkomisarz – spóźniony ledwie pięć minut – wszedł do gabinetu, czekał już tam na niego Wilczek.
– Co tak wcześnie na odprawę? – zapytał Zyga.
Tajniak spojrzał niepewnie na Krafta, potem znów na Maciejewskiego.
– No mów, co tam. Gajec przyuważył, że za nim chodzisz?
– Gorzej, panie kierowniku – westchnął Wilczek. – Ten Gajec się powiesił. Sam pan kazał, żeby dyskretnie, dlatego wczoraj tak naprawdę nie ustaliłem nic, prócz adresu i kilku znajomych. Zresztą nie było tego dużo, odludek. Dzisiaj miałem do tego wrócić, tylko że rano nie zjawił się w pracy i…
– Skąd wiesz?
– Był meldunek z Dwójki. Powiedzieli mi, jak przyszedłem na służbę.
– Kto tam pojechał?
Kraft zajrzał do papierów, które odebrał przy wejściu od dyżurnego przodownika. Jeszcze nie zdążył ich przerzucić.
– Nie zgadłbyś! – Pokręcił głową. – Tomaszczyk. Dwie godziny temu.
Maciejewski usiadł. To mu zupełnie nie pasowało – Tomaszczyk choćby z czystej złośliwości raczej poleciłby wyciągnąć Zygę z łóżka, niż samemu wziąć się za typowo kryminalną, rutynową robotę. A jeśli nawet nie Zygę, to któregoś z jego wywiadowców.
– Dlaczego on? – zapytał Krafta Maciejewski.
– Miał dyżur domowy – powiedział zastępca. – Zgodnie z grafikiem. Do dyspozycji od szóstej rano był też Grzewicz. Fakt, mógł go kazać posłać, ale pojechał sam.
– Ano właśnie… – zastanowił się Zyga. – Z Grzewicza żaden Sherlock Holmes, ale Tomaszczyk jeszcze tego nie wie. No i wcale nie trzeba rozumu, żeby spisać prosty raport.
– Może komisarz Tomaszczyk lubi samobójców – zażartował Wilczek, drapiąc się po swoim ospowatym nosie.
„Lubi samobójców” – powtórzył w myślach Maciejewski i nagle walnął pięścią w stół. Niebywałe, musiał chyba zarobić w głowę od Lennerta, że dopiero ta uwaga Wilczka pomogła mu zobaczyć sens nowej układanki! A była przecież bardzo prosta! Tomaszczyk zgarnia Zakrzewskiego, Zakrzewski sypie, co widział Gajec. Słysząc to, Tomaszczyk pewnie poci się cały, bo wie o kimś, kto będzie bardzo niezadowolony z nieoczekiwanego świadka. Łapie za telefon i kilka godzin później Gajec ginie.