Выбрать главу

– Kto jeszcze wiedział, że go obserwujesz? – zwrócił się do Wilczka podkomisarz. Tymczasem w głowie jak trybiki jakiegoś mechanizmu przeskakiwały mu fakty i nazwiska: Binder, Achajczyk, Jeżyk, Golder, teraz Tomaszczyk… Tu maszyna się zatrzymała, w jej trybach wyraźnie brakowało paru zębów. Klozetowa pornografia z „Wykwintnej” nie wyjaśniała, kogo uprzedził śledczy polityczny. Achajczyka, Goldera?! Tomaszczyk najbardziej by pasował Maciejewskiemu do Jeżyka – to bez wątpienia byli ludzie z podobnej gliny, no ale z cenzorem nie dało się już pogadać inaczej, niż urządzając seans spirytystyczny.

– Kto wiedział?… – zastanowił się tajniak. – No pan, komisarz Kraft, ja… Więcej nikt, chyba nikt.

– Nikt?! – warknął Zyga. – Już ja przycisnę tego komunistę! – Złapał z wieszaka płaszcz i kapelusz.

– Ale o co chodzi? – zdążył tylko spytać zastępca.

– Jeszcze nie wiem. Będę za godzinę!

* * *

– Serwus, Józek. – Maciejewski rozpiął swoje okrycie i zsunął kapelusz na tył głowy. Drzwi celi zamknęły się za jego plecami.

Zakrzewski siedział na stołku przy starym stole, który zapewne służył więźniom jeszcze za cara. Pisał coś kopiowym ołówkiem na arkuszu papieru kancelaryjnego.

– Serwus – kiwnął głową. – Miałeś dość zdziwioną minę, gdyśmy się minęli w komisariacie.

– Skrzydło wprawdzie północne, za to osobna cela… – Podkomisarz rozglądał się po ścianach jak gość oceniający dopiero co wynajęty pokój w hotelu. Wyjrzał przez kraty. – O, z widokiem na synagogę! Dali ci nawet papier i ołówek. Sam widzisz, jacy jesteśmy humanitarni. W Sowietach jako polityczny już byś zbierał zęby z podłogi.

– Burżuazyjna propaganda! – warknął poeta. – Poczytaj sobie lepiej relacje George’a Bernarda Shawa.

– Stara rosyjska szkoła – skrzywił się Zyga. – Pokazali mu, co sami chcieli. Słyszałeś pewnie o wsiach potiomkinowskich? Ale ja nie na pogaduszki… – Podszedł do stołu. – Co tam smarujesz?

– Nie chciałem gadać z Tomaszczykiem, więc kazał mi samemu spisać zeznanie. No to mu podaruję moje manifesty poetyckie.

– Pokaż.

Wśród skreśleń, nabazgranych szybką kreską nagich kobiet i iście dadaistycznych mazajów Maciejewski odczytał kilka gotowych strof:

jesteś pan dobrym polakiem

żona troje dzieci urząd

jakież dla ciebie dalekie

me słowa ta cisza przed burzą

lecz kiedy z sercem ściśniętym

zadrżysz pod lufą browninga

zrozumiesz o czym skamlały

moje wierszydła.

I dalej, napisane w rogu kartki, zapewne na użytek innego wiersza:

z piasków z kośminka z bronowic

zobaczysz ruszymy razem

policja cię nie obroni

drżyj burżuazjo!

– Do Pen Clubu to cię nigdy nie przyjmą – mruknął Zyga.

– A ty się tam dużo znasz! – machnął ręką Zakrzewski.

– „Browninga-wierszydła”? Albo ta „policja cię nie obroni”?! Nisko upadłeś, Józiu. Komuna mózg ci wyssała.

– Recenzować przyszedłeś? – spytał urażony poeta. Rzucił papiery i przeniósł się na pryczę.

– Dwie sprawy. – Podkomisarz przysiadł obok Zakrzewskiego. – Po pierwsze, przepraszam, że nie dałem rady cię stąd wyciągnąć. Ale jakim sposobem Tomaszczyk zdołał cię capnąć?

– Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina – walnął się w piersi aresztant. – Jak w warszawskim szlagierze o Felku Zdankiewiczu. – I zanucił, nieco przekręcając słowa:

Połóż się, Józiu, boś ty jest pijany,

Połóż się Józiu, boś ty niewyspany.

Kładzie się Józek do snu kamiennego,

A kochanka jego do biura śledczego.

Bajrum, tarira bajrum…

– Coś ci nazbyt wesoło, jak na areszt! – przerwał ostro Zyga.

Zakrzewski umilkł i patrzył przez chwilę wilkiem na podkomisarza, w końcu zapytał:

– O co ci chodzi? Kobieta na mnie nakapowała, nie twoja wina. A jeśli masz jakiś interes, to mowy nie ma. Jesteśmy kwita.

– Nie całkiem!

Maciejewski nagłym skokiem powalił poetę na pryczę i przycisnął go do ściany. Zakrzewski próbował bić na oślep, ale z twarzą wciśniętą w zakurzony koc nie mógł się ruszyć, tracił oddech.

– Ciekawi mnie twoje jakże celne skojarzenie, Józiu – ciągnął powoli wrednym tonem podkomisarz. – Nakapowała i szczęśliwa. A co ty nakapowałeś, że ci się tak gęba śmieje, co?!

– Ku…wa, Zy…a… – dyszał aresztant – co ty?

– Ja pytam: „Co ty?”! Co ty, królu złoty, nakapowałeś Tomaszczykowi? Wynosić się w cholerę, przesłuchuję osadzonego! – wrzasnął, słysząc, że klawisz gmera przy drzwiach.

– Tak jest, panie komisarzu! – Pokrywa judasza spadła z cichym zgrzytem.

– Nic…sięgam – wydusił Zakrzewski.

– Nic? Jak sportsmen sportsmenowi?

– …ak, ku…wa, udusi…

Maciejewski rozluźnił nieco uchwyt.

– Gajec nie żyje – powiedział. – Załatwili go dzień po naszym spotkaniu. Jeśli to ty chlapnąłeś o nim Tomaszczykowi…

– Zyga, weź się w łeb puknij! Najlepiej pałką… Ja bym sypnął Tomaszczykowi?! – Poeta był nie tylko wściekły, ale i autentycznie urażony.

– Dobra. – Podkomisarz puścił go i wstał. – A jesteś pewien, że nie wypsnęło ci się jego nazwisko, cokolwiek? Przypadkiem.

– Jestem doświadczony konspirator, wiesz przecież – powiedział z nutką dumy Zakrzewski.

Maciejewski pominął milczeniem, co sądzi o umiejętnościach konspiratorskich lubelskich komunistów. Zbyt wiele słyszał od ojca i stryja o starym PPS-ie, aby zapewnienia redaktora „naszego sztandaru” mogły wywrzeć na nim wrażenie. No i wziął udział w jego zabawie w spiskowca na Krawieckiej.

– Może tak cię przemaglował, że całkiem zdurniałeś? – upewniał się Zyga.

– Sam żeś zdurniał! – zaperzył się aresztant. – Choć mnie przesłuchiwał kilka godzin, cały czas powtarzałem to samo. Sam słyszałeś. On: „Jak się nazywasz?”, a ja: „Dzierżyński”. I w tę mańkę, aż mu się znudziło. Wiem lepiej od ciebie, że albo ma się obmyślony kit i w niego się leci, albo cały czas w zaparte. A żeby o Gajcu? W życiu! Wtedy musiałbym się wyśpiewać, że byłeś ze mną, bo i tak by doszli.

– Lepiej nawet o tym nie myśl, Józiu. Niech cię Matka Boska broni! – poradził słodkim głosem Zyga. – Więc konkludując naukowo, nie ty?

– Nie ja. Pod hajrem.

Podkomisarz uśmiechnął się lekko. W ustach Zakrzewskiego ta knajacka przysięga brzmiała prawdziwiej, niż gdyby ją wypowiedział Zielny. Mimo że to poeta, a nie ulizany tajniak, studiował na lubelskim uniwersytecie i przez jakiś czas obracał się w wysnobowanych kręgach artystycznych, miał pod skórą, w bebechach, autentycznego łobuza. I jeśli zarzekał się, że „pod hajrem”, musiała to być szczera prawda.

– Szlag! – warknął Maciejewski. „Więc wyciekło od nas” – dodał w myślach.

– Ale co ty, Zyga? – Poeta był tak zdziwiony, że na chwilę zapomniał o wcześniejszej urazie. – No chyba nie Tomaszczyk załatwił naszego Gajca?

– A to już, Józiu, nie twój interes. Najlepiej całkiem zapomnij o spotkaniu z Gajcem. Nie, żeby mnie kryć, to przyjacielska rada. Dla twojego bezpieczeństwa. Ręka? Wyjdziesz z pudła, dam ci rewanż na ringu.

– Ręka. – Zakrzewski wyciągnął dłoń. – Gdybyś jednak mógł coś zrobić w mojej sprawie… Fakt, cela pierwszorzędna, ale strasznie tu nudno.

– Pojęcia nie mam co, ale pomyślę. Tyle że znowu będziesz miał dług – dodał i załomotał w drzwi. – Strażnik!