Na więziennym korytarzu rozbrzmiały kroki klawisza. Szczęknęła otwierana zasuwa.
Jeszcze z Zamku Maciejewski telefonicznie polecił Kraftowi ściągnąć na komisariat Fałniewicza i Zielnego, mimo że zgodnie z grafikiem służbę zaczynali dopiero w południe. Kiedy dotarli, zamknął od wewnątrz drzwi gabinetu.
– Coś się stało, panie kierowniku? – spytał zaniepokojony Fałniewicz.
– Tu się ciągle coś dzieje – burknął Zyga. – Tu nie kaplica, tylko Wydział Śledczy. Wilczek, przypomnij sobie cały wczorajszy dzień. Godzina po godzinie. Z kim gadałeś, kto cię widział? Wreszcie jakim sposobem podkomisarz Tomaszczyk dowiedział się, że obserwujemy Gajca?
Tajniak wyliczył kierownika biura w cukrowni, dozorcę, a posiłkując się zapiskami w notesie, odtworzył nawet całą drogę na Piaski i z powrotem.
– Z nikim nie rozmawiałem o tej sprawie, panie kierowniku, jak Boga kocham! – walnął się w piersi. – Wróciłem, napisałem raport i zaraz go oddałem komisarzowi Kraftowi.
– Panie kierowniku, może z Fałniewiczem przyciśniemy Dudarza? – zaproponował Zielny.
– A może ja wystosuję oficjalne zapytanie do Tomaszczyka? – popukał się w czoło Zyga. – Wy dwaj pojedziecie ze mną na miejsce. Wilczek, do ciężkiej cholery, przecież was o nic nie oskarżam, ale musieliście popełnić jakiś błąd, nieostrożność… Jak zwał, tak zwał. No więc?
– Panie komisarzu… – wtrącił się niepewnym głosem Kraft, zerkając nerwowo na tajniaków. – Pamięta pan, jak wczoraj do pana telefonowałem? Na Dwójkę – przypomniał. – Wtedy na chwilę zajrzał Tomaszczyk. Mógł usłyszeć.
Maciejewski przypomniał sobie tamte słowa. Ledwie kilka zdań, jednak padły w nich aż trzy nazwiska: Gajec, Binder i Jeżyk. Jeśli ktoś wie, czego szukać, aż nadto informacji…
Zyga już miał na końcu języka soczystą wiązankę, ale powstrzymał się przed obsobaczaniem zastępcy przy podwładnych.
– Wilczek, jesteś wolny. Zielny i Fałniewicz, czekajcie tu na mnie. Pan, panie Kraft… Pan niech lepiej na razie do mnie nie dzwoni.
Wybiegł i pognał korytarzem do pokoju, w którym ulokował się Tomaszczyk. Ten siedział przy biurku i pracowicie zapełniał arkusz papieru kancelaryjnego równym kaligraficznym pismem. Maciejewski zawsze uważał, że ludzie, którzy zbyt ładnie piszą, są podejrzani. Teraz był tego pewien.
– Od kiedy to, Tomaszczyk, znasz się na robocie kryminalnej? – natarł na śledczego. – Dlaczego jedziesz na miejsce zbrodni, a ja dowiaduję się o tym po fakcie?
– Piszę właśnie raport… – zaczął ten, poprawiając nerwowo okulary.
– I bardzo dobrze, że piszesz, bo za pół godziny chcę go widzieć na biurku. Skoro masz za mało roboty ze swoimi politycznymi i mieszasz się do naszej, to znaczy, że jednak mi podlegasz. Nie tylko operacyjnie! – krzyknął Zyga.
– Ale o co ci chodzi? Wytelefonowali mnie, to pojechałem. I jakie miejsce zbrodni? Facet się powiesił.
– I ty to stwierdziłeś dzięki swym kancelaryjnym kompetencjom?! – warknął podkomisarz.
Dwaj tajniacy polityczni, którzy byli w sąsiednim pomieszczeniu, powoli wycofali się na korytarz. Tomaszczyk odchrząknął i zdecydowanym ruchem nałożył skuwkę na wieczne pióro.
– Nie ja, lekarz. Wszystko będzie w raporcie. – Na skroniach wywiadowcy pokazały się sine żyły, ale zaraz na jego twarz wypełzł śliski uśmiech. – Im dłużej będziesz mi przeszkadzać, tym później skończę.
– Pół godziny! – powtórzył Zyga i trzasnął drzwiami, aż zatrzęsły się futryny.
Gajec mieszkał przy Włościańskiej, tuż obok cukrowni. Służbowa kamienica z zewnątrz przypominała pałac jakiegoś łódzkiego fabrykanta, ale pomniejszony, zgodnie zresztą ze skalą lubelskiego przemysłu. W środku budynek nie miał już w sobie nic z rezydencji opisanych przez Reymonta. Zyga, Fałniewicz i Zielny weszli po betonowych schodach na pierwsze piętro. Było tam czworo drzwi, te należące do denata od razu poznali po pieczęciach Wydziału Śledczego. Podkomisarz wyjął z kieszeni scyzoryk i zaczął go otwierać, gdy z sąsiedniego mieszkania wyjrzała kobieta koło pięćdziesiątki.
– A panowie co? – zapytała opryskliwie.
Fałniewicz zajrzał do notesu.
– Pani Godrzycka? Jesteśmy z policji, Wydział Śledczy.
– Przecież był już i jeden śledczy, i przodownik z komisariatu…
– Podkomisarz Maciejewski. – Zyga uchylił kapelusza. – W toku śledztwa zrodziły się pewne wątpliwości. Pozwoli pani zadać sobie kilka pytań?
– A co mnie tam szkodzi! – Wzruszyła ramionami. – Sam komisarz… Tyle że pranie robię! – zastrzegła.
– O, to ja panią rozumiem – zagadał z filmowym uśmiechem Zielny. – U nas w domu, jak matka brała się za wielkie pranie, to wszyscy chodziliśmy na paluszkach, nawet ojciec. Dużo pracy, no i jakie zamieszanie. Możemy, pani Godrzycka?
Jak zahipnotyzowana zrobiła dwa kroki w tył, gestem zapraszając ich do środka. Zielny z nadzwyczajną determinacją wytarł buty, na co kobieta uśmiechnęła się już całkiem miło. Maciejewski i Fałniewicz wymienili spojrzenia i przez ciemną sień pachnącą mydlinami weszli do zagraconego pokoju. Ze wszystkich mebli zwisały pióropusze paproci. W klatce na oknie zaćwierkał kanarek.
– Mąż pani jest starszym kancelistą? – Fałniewicz znów zajrzał do notesu.
– Nie dba ta cukrownia o doświadczonych pracowników – westchnął natychmiast Zielny, nim gospodyni zdążyła przytaknąć. – Nie za małe przydzielono państwu mieszkanie?
– A mówiłam! Mówiłam mężowi to nieraz. Pan władza też od razu zauważył! – ucieszyła się Godrzycka. – Siadajcie, panowie, bardzo proszę. – Pospiesznie sprzątnęła z krzeseł firanki czekające na swoją kolej do prania.
– Uprzejmie dziękujemy – skłonił się szarmancko Maciejewski, jednak kobieta patrzyła tylko na Zielnego.
– Kiedyś mieliśmy większe, a pewnie! Tyle że cukru robią coraz więcej, a nowych mieszkań nie ma. Pięć lat, jak zabrali nam służbówkę przy kuchni… O tam, w korytarzu były drzwi, za makatką! Zrobili nowe mieszkanie. Pan Gajec je zajmował i… – urwała.
– My właśnie w tej sprawie – wtrącił podkomisarz.
– A pewnie, pewnie – mruknęła, wracając do rzeczywistości, choć nie tak już twardej jak poprzednio. Najwyraźniej gadki Zielnego nastroiły ją życzliwiej do świata. – Tyle że ja wszystko powiedziałam jak na spowiedzi.
– Tak, oczywiście, ale jest jedna rzecz, bardzo ważna. Czy na pewno pan Gajec został sam, zanim targnął się na własne życie.
– No jak mówiłam temu panu… No po cywilnemu, co tu był… – Usiadła i odruchowo wygładziła serwetę. – Pan nie powala atramentem – zwróciła uwagę Fałniewiczowi, mimo że ten jak zwykle pisał w notesie ołówkiem. – Pan Gajec był pijany i hałasował na schodach. Zresztą wszyscy tupali jak jakieś stado koni. Znaczy te pijaki, co go odprowadzili. A tu beton, proszę pana, niesie. Już miałam wyjrzeć i powiedzieć, żeby się uspokoili, bo to porządny dom. Urzędników, nie jakiegoś chamstwa, co przyjechało za robotą! No ale oni weszli i wyszli, a potem aż do rana była cisza.
– A skąd pani wnosi, że wyszli? – zapytał Fałniewicz. – Bo pani nie wyglądała na korytarz, czy tak?
– Tyle co przez judasza – wyjaśniła Godrzycka. – Nie zapalili światła na schodach, no ale słyszałam drugi raz kroki kilku ludzi.
– Zaś pan Gajec… – Maciejewski poprawił się na krześle. – On, pani zdaniem, miał powód do samobójstwa?
– Czy ja wiem? – Wzruszyła ramionami. – Ale ostatnio wypić lubił, nie powiem.
– No tak, dziękujemy pani. – Zyga wstał. – Choć nie, jeszcze jedno: gdzie dokładnie pani była, kiedy usłyszała tych mężczyzn schodzących po schodach?