– No tu, w pokoju – odparła.
– W takim razie pozwoli nam pani na krótki eksperyment…
– Mamy teraz takie nowoczesne metody – wyjaśnił z poważną miną Zielny.
Podkomisarz dokończył:
– Zechce pani tu zostać i powie nam, ilu ludzi słyszała pani na schodach. Za chwilę wrócimy.
Kobieta kiwnęła głową.
Na korytarzu Maciejewski, nic nie mówiąc, popchnął swoich tajniaków w dół. Zielny stukał lakierkami, a Fałniewicz walił rozchodzonymi półbutami jak słoń. Podkomisarz zaraz przywołał ich ręką.
– I jak, pani Godrzycka? – zapytał, uchylając drzwi. – Ilu nas schodziło?
Wyszła do sieni i spojrzała po twarzach policjantów.
– Jak to ilu? Panowie wszyscy.
– Po co to było, panie kierowniku? – zapytał Zielny, kiedy już Maciejewski zdarł pieczęcie i znaleźli się w mieszkaniu Gajca.
– Masz talent do gadania, to wgryź się w gramatykę, Zielny. – Zyga poklepał go po ramieniu. – Jest liczba pojedyncza i mnoga, tak? Jeden i dwa to różnica. Ale dwa i sto już żadna. Podobnie dla Godrzyckiej istnieje tylko jeden pijak na schodach i tłum pijaków na schodach. Tyle że trzeba było to sprawdzić.
Weszli do typowo kawalerskiego pokoju z zasłanym po wojskowemu łóżkiem, stołem, szafą, kredensem i regałem z kilkunastoma książkami na półkach. Kodeks karny Tagancewa stał upchnięty obok Dmowskiego i paru starych podręczników. W niewielkiej kuchni też panował porządek, ale świadczący raczej o jej nieużywaniu niż przesadnej dbałości. Żadnych paprotek ani makatek, na ścianie wisiał jedynie krzyż.
– Już rozumiem, dlaczego Godrzycką szlag trafia, że zabrali jej tę izbę – mruknął podkomisarz. – Wyginęła roślinność.
Zielny miał wielką ochotę napomknąć coś o domu Maciejewskiego, jednak taktycznie się powstrzymał.
Kawałek sznura wciąż zwisał z haka na żyrandol, który teraz stał w kącie. Zyga wyjrzał przez okno – dzikie wino pięło się aż pod dach po kratownicy z wąskich deszczułek, mógłby po nich zejść najwyżej kot, i to z tych chudszych. Za to na wprost parapetu wznosiła się pokaźna pryzma piachu, zapewne pozostała po budowie nowych komórek dla lokatorów postawionych na tyłach kamienicy. Dozorca właśnie ładował piach na taczki.
– Cholera! – odezwał się podkomisarz.
– Co, panie kierowniku? – zapytał Fałniewicz.
– Sprawa jest jasna. Gajec nie popełnił samobójstwa. Przyprowadzili go w kilku, ale został jeden. No sam powiedz, czy gdybyś był tak pijany, żeby do domu samemu nie trafić, dałbyś radę zdjąć żyrandol, i to cicho, bez jednego brzęknięcia? A potem powiesić się na haku? Może na klamce! Morderca wlewa w Gajca jeszcze szklankę wódki, ten zasypia. Cóż za trudność dla wysokiego i trzeźwego chłopa zdjąć żyrandol, a potem wywindować człowieka?!
– No ale jak wyszedł? Ta sąsiadka by słyszała.
– Czytałeś przecież protokół, Fałniewicz! – zniecierpliwił się Zyga. – Okno było uchylone. Facet skoczył na tę kupę piachu i zniknął. Idźcie spytać dozorcy, czy nie widział jakichś śladów rano.
Maciejewski został sam w pustym kawalerskim mieszkaniu, jednak stale czuł czyjąś obecność. I bynajmniej nie był to duch Gajca. Podkomisarz nie mógł przestać myśleć o Tomaszczyku i jego raporcie:
…W mieszkaniu denata prócz rzeczy osobistych znaleziono, co następuje:
a – 6 /słownie: sześć/ blankietów czekowych in blanco z podpisem: R. Binder /w załączeniu wraz z wyszczególnionymi nrami/;
b – 38 zł 12 gr /słownie: trzydzieści osiem zł dwanaście gr/ w gotówce;
c – opróżnioną w 3/4 butelkę wódki „Luksusowa” z odciskami papilarnymi denata;
d – liczne wydania gazety „Głos Lubelski” /legalnej, związanej ideowo z prawicową opozycją/.
Wobec powyższego oraz opinii lekarskiej potwierdzającej samobójczą śmierć przez powieszenie wydaje się prawdopodobnym, iż:
I. W nocy 9 na 10 bm. A. Gajec, człowiek niezrównoważony oraz sympatyk skrajnej prawicy /zeznania sąsiadki denata, F. Godrzyckiej, w załączeniu/ udał się do mieszkania red. „Głosu Lub.” R. Bindera, po czym zamordował go najprawdopodobniej z przyczyn różnic politycznych.
II. Dla odwrócenia podejrzeń sprofanował zwłoki przez m.in. pozostawienie okultystycznych cyfr na ciele ofiary.
III. Z mieszkania zamordowanego skradł podpisane czeki.
IV. W nocy z 12 na 13 bm. po wypiciu w nieustalonym towarzystwie /zeznania F. Godrzyckiej/ znacznej ilości alkoholu /raport lekarski/ powodowany wyrzutami sumienia targnął się na życie, nie pozostawiwszy listu pożegnalnego…
Widać było, że sztukę prowokacji i inscenizowania faktów Tomaszczyk opanował perfekcyjnie. Na tym w dużej mierze polegała zresztą robota policji politycznej, gdy jeszcze istniała jako osobna służba. W jego raporcie prawie nic nie było prawdą, a jednak wszystko do siebie pasowało. Jeśli zaś cokolwiek dałoby się podważyć, na przykład to zdanie Godrzyckiej o „nieustalonym towarzystwie”, to tylko na korzyść tezy Tomaszczyka. Wyszłoby, że zataczający się Gajec wrócił do domu sam.
„A ja myślałem, że przysłali go mnie na złość!” – Zyga przypomniał sobie pojawienie się Tomaszczyka w jego wydziale tuż po morderstwie Bindera. Tak, miał patrzeć Maciejewskiemu na ręce, ale nie po to, żeby nabruździć mu w papierach. Gra toczyła się o bardziej konkretną stawkę – o niedopuszczenie do wykrycia prawdziwego zabójcy, aby wielki szwindel na Zamku nie wyszedł na jaw. Dlatego Jeżyk – kiedy już przestał być potrzebny – nie nacieszył się długo forsą z łapówki, dlatego musiał zamilknąć Gajec… Jednak tym razem nie chodziło jedynie o prostackie zacieranie śladów! Zyga nie docenił tej wszy Tomaszczyka, a może raczej tych, którzy się nim posłużyli…
Choć i Maciejewski trzymał asa w rękawie – tylko on wiedział, że Gajec „miał swój własny bank w domu”, jak zdradził się po pijaku. A skoro „bank”, to musiało być w nim więcej niż 38 złotych 12 groszy.
Zyga rozejrzał się po mieszkaniu. Kryjówką nie mogła być półka z bielizną ani puszka po kawie zbożowej – to były raczej kobiece miejsca, a Gajec mówił o swoim schowku z charakterystycznym błyskiem w oku: „patrzcie, jakim cwany!”. Podkomisarz zaczął zaglądać pod meble, sprawdzać, czy krzesła nie mają obluzowanych nóg – robić to wszystko, co z pewnością nie wpadło do głowy Tomaszczykowi z jego brakiem kryminalnego przygotowania.
– Były ślady na piasku – oznajmił Zielny od progu. – Co pan, kierowniku? – zdziwił się, widząc podkomisarza rolującego dywan.
– Zamknijcie drzwi – powiedział Zyga, opukując podłogę.
Fałniewicz zdjął płaszcz i obaj tajniacy przyłączyli się do poszukiwań.
– Głębokie ślady – ciągnął Zielny. – Ktoś ciężki z dużymi stopami. Na tej pryzmie piachu, co pan mówił. Ale cieć lubi porządek, cholera. No i nie mamy żadnych dowodów.
– Trudno. Za to jesteśmy mądrzejsi. Cicho! – Maciejewski zastygł tuż obok nogi stołu. Zastukał jeszcze raz w podłogę. Klepka odpowiedziała echem. – Przesuwamy.
Trzy deszczułki trzymały się tylko na wcisk. Wystarczyło postawić na nich obcas, a potem wyjąć klepki palcami. Pod spodem na gołym betonie leżała wypchana szara koperta.
– Włóżcie rękawiczki – polecił Zyga. Dopiero potem sięgnął do skrytki.
Koperta była wypchana pieniędzmi. Rozłożyli na podłodze banknoty po dwadzieścia, pięćdziesiąt i sto złotych. W sumie nazbierało się tego ponad tysiąc.
– Oszczędny był – pokiwał głową Zielny. – Ale co to właściwie nam daje, panie kierowniku?
– Wam premie za mordy w kubeł – uśmiechnął się podkomisarz, odliczając po dwieście złotych dla każdego tajniaka. – A reszta to będzie hak… Najdalej za kilka dni sami zobaczycie. Ja biorę komisyjnie piętnaście złotych na fryzjera i drobne sprawunki. Idziemy na bal, muszę się wreszcie ogolić.