Maciejewski kazał dorożkarzowi stanąć przy wieży ciśnień niedaleko teatru i zanurzył się w Bernardyńską. Ten odcinek ulicy, wciśnięty między masywny pałac Parysów i wysoką kamienicę po drugiej stronie, tworzył coś na kształt kanionu albo rowu tektonicznego. Ale właśnie tutaj mieścił się niewielki męski zakład fryzjerski. Był istotnie męski, nie tylko ze względu na płeć klienteli. Jak u wszystkich fryzjerów unosił się tam zapach wody kolońskiej, ale ta część atmosfery zakładu, którą tworzą pracujący w nim ludzie, nie miała nic z mieszaniny lokajstwa, żigolactwa i pederastii, której Zyga nie cierpiał. Tu raczej czuło się ring, co zauważył jeszcze na studiach, gdy przed jakimiś zawodami wraz z Lennertem przyszli się ostrzyc i ogolić.
Kiedy usiedli obok siebie na fotelach, Maciejewski trafił pod rękę samego właściciela, a Lennert pomocnika. Naraz przyszły mecenas syknął głośno, bo brzytwa drasnęła go w ucho. Zaraz zerwał z siebie ręcznik i urażony wstał z fotela. A fryzjer obejrzał ranę z daleka, jak jakiś dawny cyrulik, i powiedział tylko:
– Eee, flaki panu szanownemu nie wypływają!
Zyga przypominał sobie tę historię za każdym razem, gdy mijał zakład. Już miał pchnąć drzwi, gdy pomyślał, że powinien porozmawiać z Sobocińskim o najnowszych odkryciach, a było już dwadzieścia po trzeciej i komendant wkrótce mógł wyjść. Maciejewski cofnął się od progu.
Do komisariatu dotarł w pięć minut. Komendant był jeszcze u siebie, świadczyła o tym jakaś rozmowa, której odgłosy dobiegały zza drzwi gabinetu.
– Niech pan nie wchodzi – ostrzegła Zygę panna Jula, sekretarka. – Pan nadkomisarz ma… gościa.
Maciejewski spojrzał na nią zdziwiony, ale dziewczyna mówiła całkiem serio. Zaciskała usta, jakby w obawie, że niechcący wyrwie się z nich na wolność jakaś bardzo służbowa tajemnica.
– Gościa? – wzruszył ramionami Zyga. Oparł się o biurko panny Juli, z przyjemnością patrząc z góry na jej kształtny karczek. Z wysoko upiętej fryzury spadało na niego tylko kilka lekko kręcących się kosmyków. – Pan komendant nie miewa gości, co najwyżej interesantów.
– A jednak niech pan poczeka. – Dziewczyna wskazała krzesło. – O, zaczyna krzyczeć! – zauważyła wyraźnie podekscytowana. – To nie potrwa długo.
– Ja mam zrozumieć?! – z wnętrza gabinetu zapiszczała altem oburzona kobieta. – Ja nie mogę zrozumieć! Powtarzam panu, że jakiś pirat drogowy przejechał w piątek po południu moją suczkę. Od razu zawołałam policjanta i co? I nic! Od prawie tygodnia słyszę, że a to morderstwo, a to inny napad. Wiem, że to poważne sprawy, proszę pana! Ale czy to znaczy, że jak jest poważna sprawa, to wszystkie inne odkłada się na bok? Już się zwykłych złodziei nie łapie? Jeśli nie obchodzą was moje straty moralne, to proszę przynajmniej przyjąć do wiadomości, że to była rasowa pekinka, medalistka! Jakiś wariat przejechał mi trzysta złotych! A to chyba jest poważna sprawa?
Podkomisarz z miejsca przypomniał sobie słowa Lennerta, że w niedzielę ugryzł go pekińczyk pani starościny. Uśmiechnął się pod nosem.
„Temat jak z Poego, pewnie i Grabiński nie miałby nic przeciw takiemu pomysłowi: pana mecenasa pies kąsa zza grobu! – pomyślał ironicznie. – Tak, Lennert zawsze miewał swoje małe tajemnice, jeśli chodzi o kobiety, ale nigdy nie kłamał. Nie w tak oczywisty sposób”.
Zyga wstał i zrobił nerwowe kółko po kancelarii. Sekretarka spojrzała na niego krzywo, bo przeszkadzał w podsłuchiwaniu.
– Skoro nie chce mi pan pomóc, trudno. Poproszę o interwencję męża…
Drzwi otworzyły się i wypadła z nich kobieta w modnym kapeluszu stylizowanym na czako i w beżowym, wywatowanym w ramionach płaszczu z wielkim futrzanym kołnierzem. Wyglądała w nim bardzo szykownie. Maciejewski musiał przyznać – co jak co, ale kochanki Lennert zawsze dobierał starannie. Bo ta wyglądała ponętnie nawet teraz – mocno wzburzona i z zaciśniętymi ustami. Duże brązowe oczy, kształtny nos, brzoskwiniowa cera – można by pomyśleć, że dopiero co wróciła z wczasów w Juracie.
„Śliczna, bestyjka!” – pomyślał Zyga i zaczął się zastanawiać, dlaczego przyjaciel kłamał. Czy miało to jakiś związek z Achajczykiem? Czy w niedzielę doszło do czegoś, co Lennert chciał ukryć? Podkomisarz całkiem stracił chęć na zwierzenia przed Sobocińskim, zanim na nowo nie poustawia sobie wszystkiego w głowie.
– Przepraszam! – warknęła żona starosty, niemal taranując Maciejewskiego. Zyga zrobił dwa kroki w tył, pod ścianę, ale i tak nie uniknął uderzenia torebką. Po chwili trzasnęły drzwi kancelarii.
– Kto to był? – spytał dla pewności podkomisarz.
– Nie wie pan? – zdziwiła się sekretarka. – Salwiczowa, żona starosty. Gdzie pan idzie? Chciał pan mówić z komendantem!
– Po takim gościu lepiej nie – uśmiechnął się konspiracyjnie Maciejewski i wyszedł.
Panna Jula pokiwała ze zrozumieniem głową. Nie dziwiła się, że wolał odłożyć rozmowę z Sobocińskim na mniej nerwową chwilę.
Zielny oddał szatniarzowi płaszcz i kapelusz, przygładził włosy przed lustrem w hallu. Fałniewicz obrzucił go z pozoru nieuważnym spojrzeniem. Siedział przy wielkiej popielnicy w jednym z foteli na wprost portierni. Rozwiązywał krzyżówkę, od czasu do czasu niby od niechcenia zapisując coś w notesie. Kiwnął głową na znak, że wszystko jest w porządku – podkomisarz zajął już stanowisko w korytarzu na pierwszym piętrze, w pobliżu pokoju Achajczyka. W restauracji „Europa” orkiestra grała miłosne szlagiery, ale na parkiecie kręciły się tylko trzy pary.
Wywiadowca wszedł i rozejrzał się po sali. Lennert siedział przy niedużym stoliku na cztery osoby na niższej galerii tuż przy parkiecie. Obok popijał koniak wyraźnie wzburzony profesor Achajczyk. Coś tłumaczył, gestykulując, ale mecenas zbywał go krótkimi zdaniami i życzliwym, wytrenowanym uśmiechem.
– Szanowny pan życzy sobie miejsce dla jednej osoby? – Jak spod ziemi przy tajniaku wyrósł kelner.
– Czy tamten jest wolny? – zapytał Zielny, wskazując stolik naprzeciw Lennerta i profesora po drugiej stronie parkietu.
– Jak pan rozkaże.
Wywiadowca zerknął do menu i z trudem ukrył przerażenie. Gdyby chciał spędzić tu wieczór prywatnie, musiałby się raczyć wyłącznie wodą sodową. Teraz niby miał w portfelu dwadzieścia złotych z funduszu operacyjnego, ale kiedy Maciejewski mu je dawał, skrzywił się przy tym niemiłosiernie, jakby liczył, że jakaś reszta do niego wróci. No bo wiedzieli obaj – koleżeństwo koleżeństwem, jednak Zielny ani myślał tracić na robotę śledczą „spadku” po Gajcu. No chyba żeby Fałniewicz wyłożył połowę!
– Czy szanowny pan zechciał już coś wybrać? – Znów przypłynął kelner, widząc menu odłożone na brzeg stolika.
– Czarną kawę i pliskę – powiedział Zielny. Choć wszystkie ceny były astronomiczne, rumuński erzatz francuskiego koniaku aż tak bardzo nie straszył. – Popierajmy sojuszników – uśmiechnął się do kelnera.
– Pan życzy sobie kawę brazylijską, egipską, turecką…
– Turecką. – Tajniak przypomniał sobie, że widział jej reklamę w którejś gazecie. – Czarną jak smoła.
– A może raczy pan ciastko do kawy? Jeśli wolno zarekomendować…
– Nie, nie – stanowczo pokręcił głową Zielny. – Potem jeszcze zobaczymy.
Kiedy został sam, dokładniej przyjrzał się sali. Zajęta była dopiero połowa stolików, ale goście z hotelu i z miasta wciąż się schodzili. Lennert coś tłumaczył profesorowi, lekko gestykulując dłonią. Achajczyk gładził, a może mierzwił brodę. Chyba przytakiwał, jednak odchylił się daleko na krześle, jakby dawał do zrozumienia, że nie chce mieć z mecenasem nic wspólnego. Prawą dłoń oparł na barierce oddzielającej galeryjkę od parkietu tanecznego.