Przyszedł kelner z zamówieniem. Zielny od razu zapłacił i wyciągnął z kieszeni papierosy. Pudełko miało markę Gauloises i nikt nie musiał wiedzieć, że tajniak trzyma w nim znacznie tańsze polskie nile. Zapalił i zaczął sączyć kawę.
Do restauracji napływało coraz więcej gości. Choć był to zwykły wieczór w środku tygodnia, tu przemysłowcy i bankierzy z całego województwa jak co dzień opijali pomyślne negocjacje i uzgadniali kontrakty. Zielny zauważył też kilku dziennikarzy z „Expressu” i „Głosu”, którzy zajęli stolik w głębi, za orkiestrą, i zapewne sprzedawali sobie najnowsze plotki. Spojrzał na zegarek – za chwilę kończył się ostatni seans w pobliskim kinie „Corso”. Zgodnie z jego przewidywaniem nie minął kwadrans, jak weszło jeszcze ze dwadzieścia osób – głównie zamożnych studentów, którzy po filmie zaprosili dziewczyny do „Europy”, żeby im zaimponować.
Orkiestra łagodnie przechodziła z utworu na utwór od spokojnych wariacji pod kotlet do cygańskich romansów i tang. Na parkiecie krążyło już kilkanaście par, a rozmowa Lennerta i Achajczyka robiła się coraz bardziej nerwowa. Zielny zaczął szukać pomysłu, jak nie budząc podejrzeń, podejść bliżej. Wtedy wyłowił wzrokiem samotną pannę siedzącą nieopodal. Sądząc po kieliszkach, była tu z innymi osobami, ale jej towarzystwo gdzieś się ulotniło.
Zapiął marynarkę i podszedł do dziewczyny.
– Dobry wieczór. Proszę wybaczyć, nie jesteśmy sobie przedstawieni…
– O mój Boże! – zachichotała. Zielny poczuł od niej powiew perfum i szampana. Była najwyraźniej gotowa na mniej wersalskie maniery.
– Dokładnie to samo pomyślałem, kiedy zobaczyłem, że chwilowo siedzi panienka sama: „O mój Boże, muszę z nią zatańczyć! – Tajniak uśmiechnął się promiennie. – A zatem mogę prosić?
Objął ją i poprowadził w tańcu w kierunku Lennerta i Achajczyka.
– Ojejku, pana znosi w tamtą stronę! – zawołała wesoło. – Wypił pan tylko na jedną nóżkę?
– Nic podobnego – odparł poważnie wywiadowca. – Zakręcam specjalnie, bo jestem… detektywem.
– Kim?!
– Detektywem. Muszę podsłuchać, o czym mówią przy tamtym stoliku. Bardzo proszę, możemy teraz nie rozmawiać?
Dziewczynę zamurowało. Patrząc niedowierzająco na Zielnego, bez słowa dała się prowadzić. O to mu chodziło. Założył, że panna najpewniej mu nie uwierzy, a tym, co będzie dalej, nie zaprzątał sobie głowy. Miał talent do chwilowego okręcania sobie ludzi wokół palca, daleko większy niż taki Maciejewski, choć brakowało mu cierpliwości do roztkliwiania się nad późniejszymi skutkami. Jak słusznie powtarzał kierownik, gdyby Zielny nie został policjantem, nadawałby się świetnie na oszusta matrymonialnego.
– Niech pan to jeszcze rozważy – mówił Lennert. – Panie profesorze, karty już rozdane. I pan, i ja, choćbyśmy chcieli… można wygrać albo przegrać… składam korzystną ofertę… w przeciwnym razie…
Tajniak znów zakręcił w tańcu bliżej stolika, niestety nie dosłyszał, co się stanie w przeciwnym razie, bo panna odzyskała mowę.
– Ojej, nie boi się pan? – szepnęła mu do ucha.
– Ja nie, ale panienka powinna – odparł rozdrażniony. – To… handlarze żywym towarem. – Nie był z siebie dumny, że powtarza już użyty dowcip, ale przynajmniej nie w tym samym towarzystwie. – Sprzedają piękne dziewczyny do Brazylii. Pisali o tym w gazetach.
– Pan jest straszny kłamca!
– A panienka tak ga… ślicznie się uśmiecha. Dziękuję za taniec – powiedział, bo orkiestra akurat skończyła grać.
Zielny odprowadził rozchichotaną dziewczynę do stolika. Jej towarzystwo – trzech dwudziestoparoletnich chłopaków i koleżanka – już czekało.
„Ich trzech na dwie. Niedobrze!” – pomyślał tajniak. Skoro jeden był bez partnerki, to z daleka pachniało nerwową atmosferą. I tak studenciaki muszą się prześcigać, kto przystojniejszy i bardziej męski, a tu im jeszcze wchodzi między wódkę a zakąskę obcy facet.
„W dodatku całkiem przystojny facet” – z pełnym przekonaniem uznał Zielny.
Ukłonił się sztywno i wrócił do swojego kieliszka z resztką pliski. Zaczął właśnie rozważać, czy zbliżyć się do Lennerta w kolejnym tańcu i podsłuchać więcej, czy od razu przekazać informacje Fałniewiczowi. Tylko co właściwie miał?! Żadnych konkretów.
– Pan wybaczy – usłyszał nagle. Stał nad nim jeden z chłopaków od stolika, do którego przed chwilą odprowadził dziewczynę.
– Słucham?
– Pan wybaczy – student przysiadł się bezceremonialnie – ale tańczył pan z moją narzeczoną.
– Być może. Nie wspomniała nic na pański temat. Nie zapraszałem pana, więc proszę…
– Jeśli nie jest pan tchórzem, da mi pan jutro satysfakcję. – Chłopak nachylił się i wręczył Zielnemu wizytówkę. Jechało od niego nie tylko szampanem, w żyłach studenta musiało krążyć kilka kolejek wódki. Pewnie dlatego zniknął od stolika, bo przy barze trunki były nieco tańsze. – O szóstej rano przed bramą do Ogrodu Saskiego.
– Nie będzie pan niewyspany? – uśmiechnął się tajniak, oglądając bilecik:
„Tomasz Koniecpolski, członek rzeczywisty Korporacji Akademickiej»Concordia«, ulica…”.
– Mogę nie spać dwie noce, a i tak nakłaść panu po twarzy. Pańska wizytówka?
Zielny miał wielką chęć podetknąć mu pod nos rewolwer: „To moja wizytówka”. Chyba widział coś takiego na filmie.
– Żałuję, ale nie spodziewałem się dzisiaj żadnych pojedynków. Nie dysponuję. Jestem… Andrzej Nowakowski, dziennikarz. Do zobaczenia rano.
– Tylko pamiętaj pan! – zagroził Koniecpolski, wstając.
– Jak mógłbym zapomnieć!
Ledwie pozbył się natręta, spojrzał ponad głowami tańczących na mecenasa i profesora. Potem znów zaczął szukać wzrokiem jakiejś dziewczyny, którą mógłby poprosić do tanga. Poprzednia była spalona, bo nie mógł brnąć w awanturę z jej amantem. Gdyby siedział nie w „Europie”, ale na przykład „Pod Strzechą”, na sali roiłoby się od fordanserek. Tutaj tajniakowi pozostało tylko jedno – przespacerować się brzegiem parkietu do baru i nadstawić ucha, kiedy zbliży się do Lennerta i profesora.
– Gdybym wiedział, że posuniecie się do… – mówił Achajczyk.
– Każdy się zabezpiecza… na miłość boską, proszę nie… pan jest tak samo odpowiedzialny. I nie tak głośno, bo… to pan pociągnął za ten sznurek… wie pan, co może się stać, kiedy…
Dalszego ciągu wywiadowca nie zdołał usłyszeć, bo z impetem wpadła na niego jakaś para.
– Potrącił mnie pan! – warknął młody człowiek, którego wcześniej widział obficie raczącego się winem przy stoliku w głębi.
– W takim razie bardzo przepraszam. – Zielny zrobił parę kroków, chcąc odejść, zanim obserwowani mężczyźni zwrócą na nich uwagę.
– Nie wystarczy mi pańskie: „przepraszam”! – Pijany zastąpił mu drogę, zostawiając swoją partnerkę na parkiecie. Stała teraz jak niepyszna, sama jedna pośród tańczących par.
– Dobrze. – Wściekły tajniak sięgnął do kieszeni po wizytówkę Koniecpolskiego, członka rzeczywistego „Concordii”, i wcisnął ją natrętowi. – Jutro o szóstej rano przed bramą Ogrodu Saskiego. A teraz idźże pan sobie, bo nie mam czasu!
Zerknął ku stolikowi na galeryjce. Achajczyk właśnie rzucił banknot na stół, po czym wstał. Zielny zaklął pod nosem i ruszył w stronę hallu.
Na środku parkietu pozostali chłopak i dziewczyna. Ona coś mówiła, a on patrzył z rozdziawioną gębą na bilecik wizytowy. Wywiadowca uśmiechnął się na myśl, co będzie nazajutrz o szóstej rano przed parkiem, kiedy tych dwóch przyjdzie na umówione męskie spotkanie.