– No tak, gospodyni – mruknął niepewnie zastępca.
– A nie, ja nie o tym! – uśmiechnął się Zyga. – Ja ci tylko kabalistycznie rozkładam bezpośredni numer telefonu do pana starosty: 21-21. Druga litera alfabetu, pierwsza, druga, pierwsza. Baba. Z tego też chcesz wyciągnąć jakieś śmiałe wnioski?
Po południu wyszło słońce, a harcerskie śpiewy na Placu Litewskim wreszcie się skończyły. Jednak koło drugiej, siedząc w gabinecie komendanta powiatowego, nadkomisarza Sobocińskiego, Maciejewski czuł, że ciemne chmury tak naprawdę dopiero się zbierają. Sobociński oderwany od niedzielnego obiadu nie był w dobrym nastroju, ale najciemniejszą chmurę – podkomisarza Tomaszczyka – zesłała komenda wojewódzka.
Zydze głęboko zapadła w myśli rada podkomisarza Hejwowskiego z Zamościa, której ten udzielił kiedyś po pijaku młodemu aspirantowi Maciejewskiemu:
– I zapamiętaj pan, dobry policjant wygląda, jakby nie wyglądał, albo wygląda jak bandyta. Tudzież jak alfons. Jak policjant wygląda na kogoś, uważasz pan, innego, to albo polegnie na służbie, albo jest zwykła świnia. Na takiego trzeba uważać.
Adolf Tomaszczyk, polityczny z Urzędu Śledczego, wyglądał Zydze na wrednego nauczyciela łaciny. Niski, z przylizanymi włosami i okrągłymi okularami w drucianych oprawkach mógłby zadręczyć każdego ucznia deklinacjami i Tacytem, ale bardziej ciągnęło go do przepytywania komunistów z nazwisk, kontaktów i adresów.
Gdyby pokazać życiorys tego śledczego niespecjalnie rozeznanemu w polityce cywilowi, kariera Tomaszczyka jawiłaby mu się niczym wędrówka ludów. Od 1920 roku zdążył kilkakrotnie zmienić przydział służbowy. Prawda była jednak taka, że większość czasu przesiedział za tym samym biurkiem, tylko policja polityczna była doczepiana do coraz to innych komend albo wydzielana jako osobna służba. Tomaszczyk zwykle mówił, że jest ze starej „Czwórki”, tyle że w Wydziale IV-D pracował w Referacie O. Zajmował się wnioskami pokontrolnymi z jednostek terenowych i postępowaniami dyscyplinarnymi oraz pisaniem oderwanych od rzeczywistości instrukcji.
– Dogłębna analiza zebranego materiału – referował teraz z namaszczeniem Tomaszczyk – pozwoliła śledczym urzędu ustalić najbardziej prawdopodobny motyw zabójstwa. Na bazie naszej kartoteki stwierdziliśmy, że osobą typowaną przez nas jest niejaki Józef Zakrzewski, redaktor komunistycznego pisma „nasz sztandar”, od lat skonfliktowany z ofiarą. Od kilku miesięcy prowadzimy intensywne czynności operacyjne w związku z Zakrzewskim, którego podejrzewamy o inicjowanie szeregu działań przeciw bezpieczeństwu publicznemu. Po pierwsze, miał motyw natury polityczno-dziennikarskiej. Po drugie, ustaliliśmy, że ostatniej nocy nie było go w domu, tak więc mógł dokonać zabójstwa lub je inspirować. Po trzecie, zauważcie panowie, zasianie politycznego niepokoju w mieście niemal w przeddzień święta państwowego to typowe bolszewickie działanie.
„Po czwarte, nie lubię skurwysyna” – dopowiedział w myślach Maciejewski. Tomaszczyk zaś kontynuował:
– Tak więc decyzją naczelnika Urzędu Śledczego zostałem delegowany do dyspozycji pana komendanta powiatowego – poprawiając okulary, skłonił się lekko nadkomisarzowi – celem pomocy Wydziałowi Śledczemu przy Komisariacie Głównym oraz…
„…ostentacyjnej obserwacji działań służących w nim śledczych” – dokończył złośliwie Zyga i postukał skuwką wiecznego pióra w swój notes.
– …jako oficer pomocniczy z komendy wojewódzkiej. Bo nie ulega wątpliwości, że ten mord odbije się szerokim echem w prasie nie tylko lubelskiej. Drugi rozważany przez nas wątek śledczy to przestępstwo na tle narodowościowym, które mogły sprowokować antysemickie artykuły Bindera. Uważamy to jednak za mniej prawdopodobne. Sugerowałbym natychmiastowe zatrzymanie Zakrzewskiego i kontynuowanie rozpoznania we wszystkich kierunkach.
– A co pan sądzi, podkomisarzu? – Sobociński zwrócił się do Maciejewskiego.
– Cóż, na razie nasz wydział odrzucił udział jakiejś nieznanej sekty satanistów, ale poza tym daleko nam do sprawności kolegów z wojewódzkiej. Obawiam się, że nawet sędzia śledczy nie będzie w stanie docenić tak śmiałych wniosków. Sugerowałbym więc podkomisarzowi Tomaszczykowi szklankę zimnej wody i kontynuowanie rozpoznania we wszystkich kierunkach.
– Panie podkomisarzu! – warknął komendant.
– Przepraszam – westchnął Zyga – ale skoro Urząd Śledczy nie zdecydował się dotąd na zatrzymanie Zakrzewskiego, to robić to pod takim pretekstem? Dopiero podniesie się raban, jak przyjdzie go zwolnić.
– A pańskie wnioski? – spytał niecierpliwie Sobociński.
– Panie nadkomisarzu, jest dopiero druga po południu. Nie jestem wróżką jak niektórzy. Proponuję zbadać wszystkie wątki, nawet i ten, ale bez żadnych pochopnych kroków. Jeśli już muszę zgadywać, stawiałbym na czyjąś osobistą zemstę. Na kogoś, kto zrobił wszystko, żeby odwrócić od siebie podejrzenia. O, czy odciski palców coś powiedziały?
– Sprawca działał w rękawiczkach – burknął niechętnie Tomaszczyk.
– Tym bardziej nie chciałbym formułować żadnych tez, zanim nie zapoznamy się z papierami Bindera. To przecież był dziennikarz, mógł wielu zaleźć za skórę. Komuniści? To nazbyt oczywiste.
– Panie nadkomisarzu, nalegam! – niemal wykrzyknął Tomaszczyk. – Samochód z kierowcą czeka. Znam miejsce pobytu podejrzanego. Może w każdej chwili wsiąść w pociąg i zniknąć.
– No to można mu dać ogon, zatrzymać na dworcu… Jest milion sposobów, Adolf. I lepszych, bo gdzieś cię zaprowadzą. Zresztą nie rozumiem, mamy przecież własnych wywiadowców politycznych, jeśli nawet! Panie nadkomisarzu, kto w końcu ma prowadzić to śledztwo?
– Pan, podkomisarzu Maciejewski – pokiwał głową komendant. – Oczywiście pan. Ale po Zakrzewskiego pojedzie pan z podkomisarzem Tomaszczykiem, który chwilowo będzie pańską prawą ręką od polityki. Ludzie muszą wiedzieć, że policja robi, co tylko może.
– Skoro chodzi o publikę… – Zyga wzruszył ramionami.
– Panie podkomisarzu! – znów upomniał go Sobociński.
– Tak jest, panie komendancie. Natychmiast jadę.
– No to do roboty, panowie.
Stuknąwszy obcasami, Tomaszczyk opuścił gabinet ze zwycięską miną. Zyga wysunął się za nim, obmacując kieszenie w poszukiwaniu papierośnicy.
Czarny mercedes zwolnił koło magistratu, przepuszczając kilka przebiegających przez ulicę uczennic w beretach gimnazjum Unii Lubelskiej. Szofer zatrąbił, potem zgrzytnął zwalniany ręczny hamulec i auto potoczyło się w dół Nowej za sapiącym autobusem.
– Późno. – Maciejewski spojrzał na zegarek.
– Tak, „trójka” spóźniona pięć minut – zaśmiał się siedzący obok kierowcy Tomaszczyk, pokazując tył autobusu.
– Późno – powtórzył Zyga. – Czy zastaniemy ich tam o tej porze? Jest po drugiej.
– Ja mam swoich informatorów. I twój tajniak też niech się uczy.
Zielny nie zareagował, zerknął jednak na szofera – wywiadowcę od Tomaszczyka, czy kąśliwa uwaga jego szefa nie sprawiła mu czasem satysfakcji. Ale na twarzy kolegi z Urzędu Śledczego widać było tylko obojętność. Siedział za kierownicą niczym urzędnik za biurkiem – skoro jest biurko, ktoś musi na nim przerzucać papiery, skoro jest kierownica, ktoś musi nią kręcić. Maciejewski mawiał o takich „uzasadnieni służbą publiczną”. Zielny przypomniał sobie film o sztucznych ludziach, na którym był z… Nie pamiętał ani tytułu, ani z którą dziewczyną oglądał te bzdury o świecie za sto lat, aczkolwiek niewątpliwie i bez krewy było to w „Corso”. To akurat pamiętał dobrze, bo wyciągnęła go potem do Semadeniego, że niby „dwa kroczki, zajrzyjmy, co, Tadziu?”. I koniec końców wybulił ponad dwadzieścia złotych, a ona finalnie i tak poszła prosto do domu, dziwka jedna!