Nagle uwagę Zielnego zwrócił podniesiony głos profesora. Obok niego kiwał się jakiś pijany wąsal.
– Och, przepraszam pana szanownego najuprzejmiej…
Wciąż trzymając w dłoni syfon tryskający wodą sodową, rękawem próbował wycierać ubranie Achajczyka. W efekcie oblał go jeszcze bardziej po spodniach i po butach.
– Groził mu – wysapał Fałniewicz, który w kilka sekund znalazł się na pierwszym piętrze.
– Kto? – spytał Maciejewski.
– Lennert.
– Lennert?! – powtórzył z niedowierzaniem Zyga. Dopiero teraz uświadomił sobie, że przyszedł tu raczej, by rozwiać swoje podejrzenia. Tymczasem zaczynały się potwierdzać.
– Tak przekazał Zielny, panie kierowniku.
– Zielny chyba coś popiep… – Podkomisarz urwał.
Przez chwilę miał wrażenie, że właśnie Lennert idzie korytarzem w ich stronę. Jednak nie, był to jakiś gość hotelowy: podobny z postury wysoki mężczyzna, ale starszy – pod czterdziestkę, i z sumiastym wąsem. Maciejewskiemu wydawało się, że już go gdzieś widział, tylko w jakich okolicznościach i kiedy – nie mógł sobie przypomnieć. Gość zajrzał na moment do swojego numeru, zabrał płaszcz i kapelusz, po czym znów ruszył ku schodom.
– A gdzie jest Zielny? – spytał Zyga.
– Poszedł za Lennertem.
Podkomisarz zerknął na drzwi pokoju profesora. Zdążył je dokładnie obejrzeć, w czasie gdy Zielny bawił się na sali, a Fałniewicz rozwiązywał krzyżówkę w hallu. Nawet przejechał kartką z notesu między drzwiami a futryną. Pokój był zamknięty na klucz, w środku nikogo. Zwyczajne drzwi, zwyczajna klamka, kałuża na wykładzinie przed progiem…
– A gdzie Achajczyk?
– Chyba w łazience. – Fałniewicz wzruszył ramionami. – Ktoś oblał mu całe spodnie.
– Kto?
– Nie wiem, panie kierowniku. Jakiś pijany. O, idzie! – syknął tajniak.
Zyga myślał, że Fałniewicz mówi o pijaku, ale wywiadowcy chodziło o profesora, który szybkim, wściekłym krokiem szedł korytarzem. Jego spodnie wyglądały tak, jakby wrócił z ulewnego deszczu. Maciejewski skierował wzrok w stronę okna na podwórze hotelu, gdy przez jego głowę przebiegło dziwne skojarzenie:
„Kałuża na podłodze i mokre spodnie…”
Coś było nie tak. Ale co i dlaczego? Nie miał pojęcia.
Spojrzał na plecy oddalającego się Achajczyka, potem spuścił oczy niżej.
„Kałuża! – zrozumiał nagle. – Od rana nie padało!”
– Panie profesorze! – zawołał.
– Powiedziałem, nie będę z wami rozmawiał! – warknął tamten ze złością, nawet się nie odwracając. Od pokoju dzieliło go już kilkanaście kroków.
– Stać, policja! – krzyknął Maciejewski, kładąc wszystko na jedną kartę. To mógł być błąd poważniejszy nawet niż próba przyciśnięcia Lipowskiego. Ale ta kałuża i te spodnie… Mogły nic nie znaczyć… Jeśli się pomylił, skończy jako krawężnik patrolujący ulice i co dzień będzie się przeklinać za to, że zaufał intuicji zamiast procedurom.
Achajczyk ruszył jeszcze szybciej, ale Zyga dopadł go, zanim tamten włożył klucz do zamka. Złapał profesora i rzucił go na ścianę.
– Jak pan śmie! Pan wie, kto ja jestem?!
Podkomisarz odebrał mu klucz i obejrzał. Był stalowy, z mosiężnym kółkiem i wygrawerowanym numerem 121.
– Proszę wybaczyć. – Maciejewski uspokajającym gestem położył Achajczykowi dłoń na ramieniu. – Policja kryminalna. Podejrzewam, że grozi panu…
– Wyście w tym mieście chyba wszyscy powariowali!
Zyga postąpił krok w stronę pokoju, ale wciąż nie wiedział, co zrobić. Nagle wpadła mu w oczy lampa stojąca na okrągłym stoliku przy schodach.
– Oby miał pan rację – powiedział cicho. – Fałniewicz, pilnuj. Nie wolno zbliżać się do drzwi.
Podbiegł do lampy, wyszarpnął sznur z gniazdka, a drugim gwałtownym ruchem wyrwał go z obudowy. Zerknął za siebie. Wściekły profesor rzucał gniewne spojrzenia na boki, a milczący Fałniewicz przyciskał go swoim masywnym cielskiem do ściany.
Maciejewski odetchnął głęboko i wrócił pod drzwi. Kabel trzymał w obu dłoniach.
– Cholera! – warknął pod nosem.
W domu wyłączał korki, kiedy przyszło mu zmienić żarówkę, w komisariacie wołał Wilczka, który miał pojęcie o elektryce.
Dwukrotnie obmacał dokładnie cały przewód, sprawdzając, czy pleciona izolacja nie jest nigdzie uszkodzona. Nie była, hotel dbał o swoje sprzęty. Maciejewski założył rękawiczki, opuścił wtyczkę w mokrą kałużę pod drzwiami, a drugi koniec zbliżył do zamka…
Jeszcze nim go dotknął, na podłogę posypał się snop iskier niemal jak ze spawarki. Światła w całym hotelu nagle przygasły, potem migotały niespokojnie przez dłuższą chwilę.
Podkomisarz spojrzał na profesora, zsuwając kapelusz na tył głowy. Obaj w tej jednej sekundzie spocili się od stóp do głów. Achajczyk otarł czoło chusteczką z butonierki, Zyga rękawem płaszcza.
– Dziękuję. – Profesor lekko skłonił głowę.
– Fałniewicz – odezwał się Maciejewski nieswoim głosem – sprowadź tu najpierw jakiegoś elektryka, a potem Zielnego. Niech znajdzie tego pijaka, który oblał profesora. Później leć na róg Kościuszki, Florczak miał tam czekać. A pan, profesorze, zechce mi odpowiedzieć na kilka pytań. Bo przyzna pan, że nie wygląda to na nieszczęśliwy przypadek. – Podkomisarz doszedł już do siebie i dorzucił: – Bo co prawda mamy dziś trzynastego, ale nie piątek.
– Wąsal… – mruknął Maciejewski.
– Tak, on mieszka w hotelu – dodał profesor, wycierając spodnie ręcznikiem. – Był całkiem pijany. Myśli pan?…
Zyga powoli pokiwał głową. To się zaczynało układać w całość: zeznania tego Kisły z Kośminka, próba zabójstwa Achajczyka, no i ten facet, który minął ich na korytarzu. Wcale nie wyglądał na pijanego.
Maciejewski podszedł do telefonu, kazał połączyć się z komisariatem i zarządził poszukiwanie wysokiego, mocno zbudowanego mężczyzny z wąsami, lat około czterdziestu. Z pełną świadomością, że podany rysopis pasował do wielu bywalców nocnych lokali.
„Jeśli się przyłożą, nad ranem w wydziale będzie tłok jak w przychodni wenerycznej” – uzmysłowił sobie.
– Ostatnio widziany w jasnym płaszczu – dodał. – I ekipę z Urzędu Śledczego do Hotelu „Europejski”. Tak, wiem, że jest noc. Wykonać! – Odłożył słuchawkę. – A my mamy przynajmniej pół godziny na spokojną rozmowę – powiedział do profesora.
– Lubi pan wykłady historyczne, panie komisarzu? – Achajczyk usiadł wygodniej w fotelu. Podkomisarzowi nie podobało się jego opanowanie. Choć z drugiej strony profesor raczej miał interes w tym, aby być szczerym. I, dziwna rzecz, mimo wszystko sprawiał wrażenie uczciwego człowieka.
– Wykłady nieszczególnie. – Maciejewski zapalił papierosa.
– Ale Sienkiewicza pan czytał?
– Owszem, z dziesięć razy, jak chyba każdy w tym kraju.
– Więc łatwiej będzie panu zrozumieć przyczyny. Pamięta pan zapewne, że w 1656 roku Szwedzi przyszli do Lublina i Zamościa od północy, a potem wojska kozackie ze wschodu.
– Tak, tak, a Zamoyski z Zagłobą podarowali Karolowi Gustawowi Niderlandy. Proszę przejść do rzeczy!
– 11 października dotarły do Lublina wieści o podjazdach kozackich w pobliżu Zamościa – ciągnął Achajczyk, ignorując kpinę. – Tutejsi mieszczanie, w szczególności Żydzi, mieli świeżą pamięć o rabunkach szwedzkich. Dlatego gmina żydowska zawarła z kasztelanem na lubelskim Zamku pewną umowę. Jak byśmy powiedzieli językiem dzisiejszej ekonomii, założyli bank depozytowy…