Zyga słuchał początkowo obojętnie, potem z coraz większą ciekawością. Bo profesor tak rozwijał intrygę, że sam Sienkiewicz odpaliłby mu za nią ze trzydzieści procent swojego Nobla. Od pierwszych wiadomości o Kozakach do ich pojawienia się pod murami miasta minęły niespełna cztery dni, podczas których w tajemnicy zwożono na Zamek majątek synagog, rabinów i co zamożniejszych starozakonnych kupców oraz lekarzy. Kasztelan wiedział oczywiście, że Lublin to nie twierdza zamojska, ale znał dobrze zamkowe podziemia, które jak wszystkie lochy pod miastem sięgały w głąb na więcej kondygnacji, niż liczyły sobie budynki. Tam właśnie zostały ukryte skarby.
– Kozacy bawili w Lublinie niecały tydzień i choć zagrabili w sumie dobra warte kilkaset tysięcy ówczesnych złotych, ich dowódcy musieli mieć świadomość, że to dziwnie mało jak na miasto targowe i trybunalskie – kontynuował Achajczyk. – 16 października podpalili synagogę, następnego dnia Zamek i gdy wreszcie odjechali, a Żydzi zwrócili się do kasztelana o zwrot powierzonego majątku, ten zapewne pokazał im tylko ruiny i przywalone tonami gruzu wejścia do lochów. Dóbr nie odzyskali. Czy sam kasztelan wycisnął umówiony procent, tego nie wiadomo. Natomiast Zamku nie odbudowano i popadał w coraz większą ruinę. Może pan o tym poczytać choćby u Krasickiego.
– Pamiętam, pamiętam! – przerwał Zyga. – „Ruina”, „szpetoty ohyda” i tak dalej… Więc chce pan powiedzieć, że ktoś znalazł wejście do tych lochów?
– Nie tak od razu. Wydaje się, że na sto pięćdziesiąt lat cała sprawa poszła w zapomnienie, zwłaszcza po pożarze w 1719 roku, kiedy Zamek spłonął doszczętnie. Stał się ruderą grożącą zawaleniem i niczym więcej, a jednak starostowie Zamoyski, a potem Potocki inwestowali pewne kwoty, coś tam niby remontowali, coś kopali. Można powiedzieć: dla kaprysu, poszukiwania starożytności, ale czy rzeczywiście? Stanisław Staszic miał protegowanego: wynalazcę, lubelskiego Żyda nazwiskiem Stern. Być może uzyskał od niego jakieś informacje, bo gdy tylko powstał projekt, aby całe wzgórze zamkowe oczyścić, a kamienia użyć do szosowania dróg, on zainicjował szereg robót, aż w końcu sprowadził carską komisję, która zdecydowała, aby, wykorzystując resztki Zamku, zbudować tam więzienie. Czyż można wymyślić lepszy pretekst do poszukiwania skarbów ukrytych w fundamentach niż nowa budowa?
– Owszem, wykopaliska archeologiczne – stwierdził Maciejewski.
– Do tego też dojdziemy – kiwnął głową Achajczyk. – Więzienie postawiono, z dawnego Zamku zachowując tylko donżon i kaplicę, i najprawdopodobniej niczego nie znaleziono. Nie będę zajmował panu czasu opowieściami o polichromiach w kaplicy, pod pretekstem których i mnie tu ściągnięto, ale jedna rzecz jest ważna. Otóż w maju 1907 roku grupa więźniów uciekła z więzienia na Zamku przez kanał ściekowy. To była dość głośna sprawa, może nawet obiła się panu o uszy.
– Tak – przypomniał sobie Zyga. – Czytałem coś o tym. Bojowcy PPS-u i kryminalni. Chyba ze dwudziestu ludzi.
– Ponad czterdziestu – sprostował profesor. – Dwudziestu jeden kryminalnych i dwudziestu politycznych. Wśród nich byli ci bojowcy, którzy napadali na kasy kolejowe.
– Pamiętam, w Uhrusku i Dorohusku. Tylko co mają do tego carskie ruble?
– Pozornie niewiele, panie komisarzu, ale kto obrabia kasy, zwykle zna się na pieniądzach. W tej historii istotni są zwłaszcza dwaj z nich: pewien szesnastoletni wówczas chłopak i uciekający z nim Wacław Kostek-Biernacki.
– Komendant twierdzy brzeskiej? – zdziwił się Maciejewski.
– A jakże, piszą też o nim: „brzeski hycel”, „kat Centrolewu”, „wierny pies marszałka” i tak dalej. W wolnych chwilach pisarz. Wtedy byli w drugiej grupie uciekinierów. Weszli do kanału ostatni i tak jak pozostali dotarli na dno studni zamkowej, a potem stało się coś dziwnego. Czy pomylili drogę, czy zmienili zamiar, dość że zamiast iść w stronę rzeki, skręcili w boczną odnogę ścieku, odwalili nieco gruzu i odkryli jedną z kawern pod wzgórzem, niemal pod kaplicą. Zachowali się jednak przytomnie. Zamiast udawać poszukiwaczy skarbów, zabrali w kieszenie nieco monet i wkrótce dołączyli do reszty zbiegów. Dotarli do Nałęczowa, gdzie ukrywał ich Żeromski, a dzisiaj… No cóż, pułkownik Biernacki jest komendantem twierdzy brzeskiej, a tamten chłopak, Radosław Sierokrzewski, dyrektorem departamentu w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Ministerstwie właściwym w sprawach dziedzictwa narodowego! – dodał z przekąsem Achajczyk, po profesorsku unosząc palec. – Dlatego nie dziwiłem się, póki chodziło tylko o nadzór nad restauracją fresków, jestem wszak historykiem sztuki. Gdy jednak przyszło do wykopalisk, w dodatku realizowanych w najściślejszej tajemnicy i finansowanych przez przedsiębiorców-filantropów…
– …spotkał się pan z Binderem – przerwał Zyga. – Dlaczego właśnie z nim? Nie było w Lublinie rzetelniejszych dziennikarzy? Zresztą taka sprawa! Po co szukał pan kontaktu z prasą w Lublinie, nie w Warszawie?
– Są dwie przyczyny. Pierwsza to prezes Lipowski, który zapewnił nas obu, że artykuł nie zostanie skonfiskowany. Że wyłoży na to środki. Nie jestem jednak człowiekiem interesu…
– Tak, i ja gdzieś to już słyszałem – skrzywił się Maciejewski. – Przepraszam, proszę kontynuować.
– Nie jestem człowiekiem interesu, więc nie dostrzegłem tej subtelnej różnicy, jaka jest między negocjacjami a właściwą umową. Lipowski jako nieoficjalny przedstawiciel finansowy gminy żydowskiej, która, sam pan wie, ma obecnie duże potrzeby w związku ze swoją uczelnią, mógł albo walczyć o odzyskanie dóbr, albo wynegocjować satysfakcjonujące… nazwijmy to: odszkodowanie. Okazało się ono tak bardzo satysfakcjonujące, że zmienił zdanie. A druga przyczyna jest taka, że Binder, panie komisarzu, był na swój sposób uczciwy. Uznałem, że może być dla mnie dobrą polisą, choć nie przewidziałem bezwzględności tych ludzi. Choć powinienem… Może mi pan wierzyć lub nie, ale szczerze boleję nad tym, że ten człowiek zginął przez moje informacje. Powinienem wyjechać za granicę, gdy tylko to się stało. Czy pan się domyśla, jakimi sumami mnie nęcono? Nie wiem, ile zarabiają oficerowie policji, ale przypuszczam, że gdyby zebrać pańskie zarobki aż do emerytury…
– Proszę nie kończyć, profesorze! – warknął Maciejewski. – Wyobrażam sobie, w czym rzecz. I tym bardziej nie rozumiem, dlaczego pan nie wziął. Tak byłoby prościej i bezpieczniej.
– Cóż, nie oburza się pan… Też jest pan uczciwy. Proszę wybaczyć, nie porównuję pana w żadnym razie do Bindera! – dodał szybko Achajczyk. – Chcę tylko zauważyć, że pewnie każdy na pana miejscu tak właśnie by pomyślał, ale by tego nie powiedział. Oczywiście, przeszło mi przez głowę, że mogę wziąć pieniądze, zapewnić sobie spokój i środki do końca życia. Jednak poznałem nieco tych ludzi i dobrze wiem, że na tym by nie poprzestali. Mieliby mnie jak na widelcu i wynaleźliby sposób, żeby pogrążyć, a siebie postawić poza podejrzeniem. Proszę pana, tu chodzi o kwoty, którymi każdy się udławi. Jeśli Żydzi w 1656 roku pozwolili sobie zrabować kilkaset tysięcy, to ile musieli ukryć? Dziesięć, dwadzieścia, a może i sto razy tyle! A przecież nie o wartość czystego złota tu idzie, te przedmioty mają dziś wartość muzealną! – Profesor podniósł głos. – Tu chodzi o setki milionów!
– Pan widział te kosztowności? Są tam nadal? – ożywił się Zyga.
– Widziałem część w kawernie obok fundamentów kaplicy. Wczoraj zostały wywiezione.
– Kto?! Mów pan!
– Skrzynie zapieczętowali sam pan starosta i prawnik Towarzystwa Przemysłowców.