Выбрать главу

– Mecenas Lennert?! – Maciejewski zacisnął pięści, aż zbielały mu knykcie.

– Mecenas Lennert – kiwnął głową profesor.

– Oczywiście oficjalnie nic pan nie zezna?…

– Po co miałbym robić panu taki kłopot? Dowodów nie ma, a my dwaj w najlepszym razie trafilibyśmy do Tworek.

– A o czym rozmawialiście dzisiaj?

– Cóż, Lennert namawiał mnie na przyjęcie… stosowniejszego honorarium. Chciał, abym z nim pojechał do domu, który kończy budować w tej nowej dzielnicy pod miastem…

* * *

Zyga omiótł latarką filary kaplicy zamkowej. Dziesiątki wydrapanych imion i dat: 1863, 1905, 1926… Dał znak Fałniewiczowi i Zielnemu, wyszli razem z niezadowolonym klawiszem. Niechętnie wpuszczono ich na teren więzienia – strażnicy żądali rozkazów na piśmie. Otwarli drzwi, dopiero rozpoznawszy profesora.

– Tu. – Achajczyk oświetlił swoją latarką otwór w posadzce kilka kroków od ołtarza.

Maciejewski rozejrzał się raz jeszcze. W nikłych smugach elektrycznego światła wymalowane na ścianach draperie zdawały się marszczyć od wiatru, zewsząd patrzyły chude bizantyjskie twarze świętych – smutne i jakby zastraszone. Brodaty Achajczyk z odległości paru metrów wyglądał jak jeden z nich – tak samo wszystko wiedział, jednak ani myślał oficjalnie zeznawać.

Przebrani w wymięte fartuchy i w gumowych butach zeszli po drabinie do wąskiego, wilgotnego korytarza. Początkowo wiódł w bok, o ile Zyga dobrze rozpoznał kierunek – pod dziedziniec. Potem tunel zakręcił i coraz bardziej pochyły prowadził ich w stronę zbocza wzgórza.

– Ostrożnie! – ostrzegł Achajczyk.

Podkomisarz poświecił pod nogi i przed siebie. Dwa metry dalej korytarz przecinało szerokie na niecały metr pęknięcie.

– Kto tu schodził?

– Ja i Lennert. Proszę potrzymać.

Achajczyk podał śledczemu zwój sznurowej drabiny, a koniec przyczepił do haka sterczącego w ścianie.

– Pan pierwszy, profesorze.

– Oczywiście – pokiwał głową Achajczyk. – Rozumiem pańską ostrożność.

Kawerna miała około trzech metrów wysokości. U dołu rozszerzała się nieco, tak że we dwóch mogli stanąć w niej całkiem swobodnie. Zyga zaczął przyglądać się ścianom, myśląc o niewidocznych odciskach palców, jakie by z nich zdjął, gdyby tę wycieczkę przewidział i przygotował się do niej. Choć z drugiej strony czego mogłyby dowieść? Towarzystwo Przemysłowców współfinansowało badania, więc jego hojni członkowie-dobroczyńcy musieli mieć prawo do oglądania wyników prac.

– Wzgórze zamkowe osiada – powiedział uczony – i bywa, że samo odsłania fragmenty lochów. Tak właśnie stało się tutaj. Gdyby spróbować zrobić tunel o tam, wzdłuż zbocza, zapewne znaleźlibyśmy coś więcej, ale to już prace górnicze, nie archeologiczne. Tutaj było siedem skrzyń częściowo przysypanych gruzem.

Maciejewski wodził latarką w ślad za światłem profesora. W końcu opuścił ją zrezygnowany. Nagle coś błysnęło mu na ziemi. Schylił się i podniósł przez chusteczkę srebrną monetę.

– Szóstak Wazy – machnął ręką Achajczyk. – Śmieć, choć w dobrym stanie. Kolekcjoner zapłaciłby jakieś pięćdziesiąt, góra sto złotych, jeśli byłby narwany.

Zyga obrócił monetę w dłoniach, rozważając chwilę, czy nie włożyć jej do kieszeni. Zwyciężył rozsądek – rzucił pod nogi.

– Skoro już zeszliśmy razem do piekła… – uśmiechnął się Maciejewski – to mam dla pana propozycję, profesorze. Zeznanie i tak musi pan złożyć, bez tego się nie obejdzie. Proszę się jednak nie obawiać, nie wszystko co padło między nami, musi też zostać na papierze. A przynajmniej w tej sytuacji…

* * *

Przodownik Wilczek mieszkał przy Kąpielowej. W lecie to było całkiem miłe miejsce, po pracy mógł popływać w Bystrzycy albo pobliskim stawie. Za to jesienią – choć urwij się z nudów, nic do roboty, jedynie mała podrzędna knajpa na Przemysłowej. Nie znajdowała się jednak w wykazie lokali, które mogliby odwiedzać prywatnie policjanci. No i „Gospoda Chrześcijańska” spory kawałek dalej, na Placu Bernardyńskim – tam wolno mu było chodzić, tylko nie miał po co.

Kiedy Wilczek wrócił ze służby, jak co dzień przebrał się w stare ubranie, przyniósł żonie węgla z piwnicy, zagonił dwójkę urwisów do odrabiania lekcji, po kolacji pograł ze starszym synem w szachy i tak zeszło do późnego wieczora. Zapalił jeszcze ostatniego papierosa i włączył cicho radio. W końcu położył się spać.

Było pewnie po drugiej w nocy, kiedy domowników obudziło głośne pukanie do drzwi.

– Co za cholera, Wójcik znowu pomylił drzwi czy co? – mruknął rozbudzony Wilczek i powlókł się do przedpokoju.

Na progu stał kierownik Maciejewski.

– Przejedziesz się do Lwowa – powiedział bez żadnych wstępów. – Policja stawia.

– Ale dlaczego do Lwowa, panie komisarzu?

– Bo do Paryża, Wilczek, już nie było biletów.

Tajniak zdziwił się, że podkomisarz szasta służbowymi funduszami. Jeszcze kilka dni temu objechał Grzewicza za skorzystanie z dorożki!

Nagle usłyszeli skrzypnięcie drzwi sypialni. Wyjrzała z niej żona Wilczka w papilotach na głowie i niechętnym spojrzeniem obrzuciła Zygę.

– Dobry wieczór pani. – Ten uchylił kapelusza. – I przepraszam, że panią obudziłem.

– Alu, to pan komisarz Maciejewski – przedstawił nocnego gościa Wilczek.

– Pan komisarz? – zdziwiła się kobieta. Przysłoniła dłonią papiloty. – Coś się stało?

– Nic takiego – uspokoił ją Zyga. – Ale pani mąż musi natychmiast wyjechać służbowo w nagłej sprawie. Niech się państwo naradzą, czy nie trzeba czegoś kupić we Lwowie. Czekam w aucie.

Niecały kwadrans później Wilczek zbiegał z pierwszego piętra z małą walizką w jednej ręce i listą sprawunków w drugiej. Pod pachą uwierała go pospiesznie przypięta kabura z rewolwerem. Zatrzymał się na chwilę, żeby poluźnić paski. Zobaczył stojącą przed bramą taksówkę.

Samochód ruszył, jeszcze nim Wilczek zdążył zamknąć drzwi. Wcisnął się z trudem na tylną kanapę, na której stłoczeni jak śledzie siedzieli Zielny, jakiś brodaty facet w okularach, Fałniewicz, no i teraz on.

– To pan profesor Achajczyk. – Maciejewski wychylił się przez oparcie przedniego fotela i wskazał brodacza. – Wilczek, odwieziecie pana do Lwowa i będziecie uważać, żeby mu włos z głowy nie spadł, jasne?

– Tak jest.

– Dziś ktoś próbował zamordować pana profesora. Właśnie złożył zeznanie na komisariacie. To ważny świadek, rozumiecie? Nikt nie wie, gdzie jedziemy, ale strzeżonego… Sami rozumiecie, Wilczek.

– Tak jest, a czy…

– Więcej nie musicie wiedzieć – przerwał mu podkomisarz. – Unikać tłumu, nie odstępować na krok profesora, broń pod ręką. Jak u was z amunicją?

– Pełny bębenek i dziesięć zapasu.

– Powinno wystarczyć, ale macie jeszcze dziesięć. – Zyga sięgnął do kieszeni i podał tajniakowi garść naboi.

Auto przejechało tymczasem most i skręciło w Foksal.

– A tu, Wilczek – podkomisarz wcisnął śledczemu kilka banknotów – macie sto… dwieście złotych na wszelki wypadek. Nie musicie kwitować, tylko twarz na kłódkę, jasne?

– Tak jest, panie komisarzu – wyjąkał tajniak, miętosząc w dłoniach prawie miesięczne pobory, i to z dodatkiem służbowym.

Pan Florczak zahamował przed dworcem. Fałniewicz został w aucie, reszta wbiegła po schodach do budynku. Warszawa – Rawa Ruska – Lwów już sapał na pierwszym torze.

– Nie ma czasu, bilet kupicie u konduktora. – Zyga dał Wilczkowi jeszcze jeden banknot.

Rozejrzał się. Dworzec żył, choć prawie całe miasto już spało. W zaparowanym oknie ciepłej poczekalni podkomisarz dostrzegł przysypiającą babę, do której ukradkiem przysuwał się jakiś wyrostek. Odskoczył jednak, udając wyrwanego z drzemki, kiedy na ławce obok przysiedli dwaj rozmawiający o czymś żołnierze. Baba też otworzyła oczy. Skrzywiła się niezadowolona, że przeszkadzają jej spać – a zarazem zupełnie nieświadoma, że zawdzięcza im nienaruszone zawiniątko z pieniędzmi.