Выбрать главу

Na peronie nic się jednak nie działo. Do niemal jeszcze pustego osobowego do Chełma wsiadało jakieś starsze małżeństwo. Zasnuty parą z lokomotywy robotnik kolejowy opukiwał młotkiem koła wagonu pulmanowskiego pociągu pospiesznego do Lwowa. Jakiś zmęczony maszynista w rozpiętym szynelu wolnym krokiem szedł ku poczekalni.

– Niech pan pamięta o telefonie. – Maciejewski podał Achajczykowi rękę.

– Gentlemen’s agreement – kiwnął głową profesor. – Do widzenia.

Zyga i Zielny poczekali, aż przebrzmi gwizdek zawiadowcy i wołanie konduktora: „Proszę wsiadać! Drzwi zamykać!”. Koła parowozu obróciły się kilkakrotnie w miejscu i z wysiłkiem szarpnęły skład. Zgrzytnęły zderzaki, pociąg ruszył, pozostawiając na peronie rzedniejący obłok dymu i pary.

– O jaką szło forsę? – zapytał Zielny i zaraz zastrzegł się zapobiegawczo: – Jeśli oczywiście można wiedzieć, panie kierowniku…

– Wolałem nie pytać, pewnie ze sto, może dwieście tysięcy…

– Do podziału? – zdziwił się tajniak.

– Nie, no skąd! Dla profesora.

– Dwieście tysięcy, panie kierowniku! – westchnął tęsknie Zielny. – Jakby co, od razu mówię, ja bym wziął.

– Pomarzyć można! Ale o tym, co słyszałeś, morda w kubeł, poniał?

– No pod hajrem, panie kierowniku! – Zielny zrobił urażoną minę.

Zyga zaśmiał się, przypominając sobie rozmowę z Zakrzewskim w celi i to, co wtedy pomyślał o swoim najlepszym śledczym.

– Idziemy! – rzucił Maciejewski. – Pan Florczak czeka.

– Jeszcze jedno, panie kierowniku – zatrzymał go tajniak. – Niech pan powie, kiedy pan wydobył z komendy fundusze dla Wilczka? I jakim cudem?!

– Jak to jakim? – uśmiechnął się podkomisarz. – Achajczyk dał. Tylko po co Wilczkowi o tym wiedzieć?

Rozdział 6

14 listopada 1930 r., piątek

O umiejętnościach szoferskich pana Florczaka krążyły w mieście legendy. Pozwolenie na prowadzenie auta uzyskał jako jeden z pierwszych w Lublinie. Choć początkowo miało ono tylko kategorię II B i wolno mu było jeździć wyłącznie starym Fordem T, wkrótce rozszerzył je na inne pojazdy: od motocykla po autobus. Ponoć startował bez większego powodzenia w jakimś rajdzie we Lwowie, ale głównym powodem jego sławy była opinia niezawodnego taksówkarza, któremu nigdy nie zdarzyło spóźnić się na dworzec, oraz wymagającego instruktora i egzaminatora nauki jazdy.

Gdy kursant przystępował do egzaminu na zawodowego szofera, pan Florczak, ledwie zajął miejsce z przodu obok kierowcy, nalewał lampkę koniaku i stawiał ją na podłodze obok dźwigni hamulca ręcznego. Kandydat patrzył zdumiony na jego poczynania, on zaś spokojnie klinował kieliszek listewkami, tak by się nie przesuwał podczas jazdy. Później kazał jeździć od Czechówki po Bronowice, raz asfaltem, to znów po kocich łbach Starego Miasta lub niebrukowanymi ulicami przedmieść. Koniak w tym czasie podpływał ku górze naczynia, ściekał lekko oleistymi strużkami na dno i znów falował. Jeśli egzaminowanemu szło dobrze, pan Florczak mówił wreszcie: „A teraz prędko na dworzec!”. Kiedy auto stało już przed stacją, podnosił kieliszek i sprawdzał ręką, czy podłoga samochodu jest sucha. Gdy kandydat do fachu szoferskiego mimo szybkiej jazdy i kiepskich nawierzchni nie uronił ani kropli, wręczał mu lampkę ze słowami: „Na zdrowie, powinszować egzaminu”. Gdy nie – krzywiąc się, wylewał resztkę trunku za okno.

Pan Florczak gryzł się tylko, że jeśli któryś ze znanych sportowych mistrzów kierownicy otworzy w Lublinie szkołę nauki jazdy, jak to bywało w większych miastach, z pewnością odbierze mu uczniów. Aby zawczasu zabezpieczyć się przed stratami, zawarł nieformalną umowę z policją – lepszą niż polisa od odpowiedzialności cywilnej w Powszechnym Zakładzie Ubezpieczeń Wzajemnych. Ponieważ w komisariatach brakowało samochodów, a i większość mundurowych kierowców nie mogła się z nim równać, woził gliny swoim fiatem. W zamian nigdy nie dostawał mandatów, a w miarę możliwości podsyłano mu klientów.

– Dopóki któryś z pańskich uczniów nie wjedzie autem w szybę wystawową – zaznaczył tylko kiedyś podkomisarz.

– Oczywiście – zgodził się szofer.

A ponieważ witryny sklepów rozbijali co najwyżej chuligani, umowa obowiązywała już trzeci rok.

Kiedy odwieźli na pociąg profesora, pojechali na ulicę Przy Krzyżu. Taksówkarz zrozumiał z rozmowy tajniaków, że mieszkał tam jakiś znajomy Maciejewskiego. Na miejscu podkomisarz wysiadł z samochodu i dłuższą chwilę patrzył w ciemne okna na pierwszym piętrze. Potem zdecydował się zadzwonić do dozorcy. Czekał kilka minut, nim cieć doczłapał i uchylił bramę.

– Czego? – warknął na widok gęby Zygi. – Wynoś się pan, bo wezwę policję.

Dopiero kiedy zobaczył blachę Maciejewskiego, szerzej otworzył drzwi. Zapytany o coś pokręcił głową i rozłożył ręce. Podkomisarz wrócił do auta.

– Cholera, nie ma go! – warknął. Był pewny, że mecenas nie zniknie z miasta i równie dobrze mógłby go rozpytać jutro. A jednak chciał to mieć za sobą, przekonać się ostatecznie, jak bardzo umoczony jest jego przyjaciel.

– Może „Frascatti”, panie kierowniku? – podsunął Zielny.

– Nie, Lennert tam nie chadza, raczej jakaś kochanka. Poczekajmy.

Florczak zgasił światła. Noc była wprawdzie dość ciepła, ale nieprzyjemna – wilgotna i mglista, bo choć wiał wiatr, nie zdołał rozpędzić chmur. Światło latarń, tak jak wcześniej reflektorów, ledwo przebijało się przez gęstą jak wata zasłonę, księżyc zniknął – miał za mało watów.

Zyga kilka razy wychodził na trotuar. Palił oparty o krzyż wyznaczający podobno dawne rogatki miejskie i nasłuchiwał, czy nie zbliża się jakiś wóz. Jednak mgła pochłaniała nie tylko światło, również dźwięki. Cisza aż dzwoniła w uszach. Patrząc na trzech policjantów, pan Florczak uznał, że jest podejrzanie cicho.

Minuty czekania ciągnęły mu się niemiłosiernie. Taksówkarz chętnie by poczytał gazetę przy latarce, ale podkomisarz kazał ją zgasić. W końcu Maciejewski nie wytrzymał.

– Jedź pan, panie Florczak. Zrobimy rundkę po mieście.

Kierowca odetchnął z ulgą. Spojrzał na zegarek i zdziwił się – dochodziła dopiero trzecia. Był przekonany, że stali tu co najmniej od godziny, nie kwadransa. Wolno podjechał do skrzyżowania i skręcił w prawo, w stronę teatru. Nagle gdzieś z tyłu, chyba z Szopena, wyjrzało światło reflektorów, a za chwilę szofer zobaczył bordowego Peugeota 201 – prawdziwe cacko, choć przymałe na taksówkę. Jego kierowca chyba chciał skręcić w tę samą stronę co oni, ale raptownie przyhamował, jakby się zawahał.

Pan Florczak też zdjął nogę z gazu. Przez moment dwa samochody stały jak dwa obce sobie psy – niepewne, czy zacząć ujadać, czy merdać ogonem.

– Robi mi drogę czy jak? – mruknął zdziwiony taksówkarz. – Ma pierwszeństwo. A miejsca na pluton wojska…

Zaburczał silnik i peugeot ruszył.

– No to za nim, panie Florczak! – rozkazał głośno podkomisarz.

W omiecionym reflektorami taksówki bordowym aucie na pół sekundy pokazała się sylwetka kierowcy. Zyga mógłby przysiąc, że widzi Lennerta, jednak przeczyły temu sumiaste wąsy. Tablicy rejestracyjnej nie zdołał dojrzeć.

– No już! Za nim! – powtórzył Maciejewski.