– Jak w amerykańskim filmie! – zaśmiał się Zielny.
– Tak właśnie, amerykańskim – przytaknął z przekąsem Zyga. – Let’s go, mister Florczak!
Kierowca peugeota najpierw przemknął szerokimi i pustymi Alejami Zygmuntowskimi w stronę robotniczej dzielnicy Bronowice, minął niewielki park miejski i osiedle. Potem skręcił ostro we Wrońską przylegającą do lotniska obok fabryki samolotów Plagego i Laśkiewicza. Później zwolnił, telepiąc się na niebrukowanym Majdanie Tatarskim. Jadący za peugeotem pan Florczak drżał o resory swojego fiata.
– To na nic, zatrzymujemy go – stwierdził podkomisarz. – Da pan radę go wyprzedzić?
– Tu? No bez żartów! – prychnął Florczak, raz po raz to dodając gazu, to zdejmując nogę z pedału, bo koła zaczynały buksować na coraz bardziej błotnistej uliczce.
Wreszcie dojechali na jako tako utwardzony tłuczonym kamieniem odcinek drogi między wiejskimi domkami. Za płotami rozszczekały się kundle, obudził się nawet jakiś kogut. Bordowe auto przed nimi znów skręciło w prawo, w stronę miasta. Za ogrodzeniem wyłonił się oświetlony latarniami hangar i dwa stojące przy nim fokkery „siódemki” – jeden w zielonych barwach lotnictwa wojskowego, drugi najwyraźniej dopiero co złożony, jeszcze bez żadnych oznaczeń.
Pan Florczak dodał gazu. Wjechali między place budów Nowego Kośminka i spokojne skupiska podmiejskich domków z ogródkami. Peugeot kierował się do nowego mostu na ukrytej za sadami rzeczce Czerniejówce. Wreszcie gdy dotarli już do willowej dzielnicy Dziesiąta, auto wyrwało do przodu, pędząc szeroką ulicą Bychawską w stronę śródmieścia. Fiat Florczaka nie miał z nim szans. Obłok spalin peugeota ginął we mgle, opary tłumiły nawet warkot silnika oddalającego się samochodu.
– Szlag! – Zyga walnął się pięścią w udo. – Jedź pan na najbliższy komisariat.
– Dobra, to najlepiej kolejowy. – Florczak odetchnął z ulgą. Najwyraźniej ta nocna wyprawa miała się ku końcowi, a wóz był cały.
Mijali coraz wyższe kamienice wciśnięte między niewielkie fabryczki, krótkie przecznice urywające się po kilkunastu metrach i prowadzące wprost w kartoflisko. Wreszcie po lewej pokazała się szersza ulica Nowy Świat i bocznica kolejowa. Peugeot zostawił ich daleko w tyle, ale na komisariat przy dworcu było blisko.
Reflektory taksówki zajrzały już w głąb wiaduktu pod torowiskiem, omiotły potężne słupy wyłożone glazurą, gdy nagle po prawej zobaczyli kilka biegnących postaci. Z ciemnej ulicy Garbarskiej przy drożdżowni usłyszeli strzały, jeden z pocisków z gwizdem poszedł rykoszetem po bruku. Fiatem zarzuciło.
– Dostał pan? – Podkomisarz złapał taksówkarza za ramię.
– Kurwa, a bo ja wiem? – sapnął Florczak.
Jeszcze nim zahamował z piskiem opon, Zielny stanął na stopniu auta i wystrzelił w powietrze.
– Stój, policja! – Wymierzył w jeden z cieni przemykających w świetle reflektorów. – Stój, bo strzelam!
Zyga wyskoczył z samochodu, odbiegł parę metrów. Nacisnął spust, jednak za późno – pocisk z przenikliwym piskiem odbił się od parkanu drożdżowni. Bandyci byli już po drugiej stronie ogrodzenia.
– Tam, panie kierowniku! – wskazał ręką Fałniewicz.
Bychawską biegło ku nim dwóch policjantów. Starszy zdejmował z ramienia karabin, młodszy dmuchnął w gwizdek.
– Wydział Śledczy, podkomisarz Maciejewski! – zawołał do nich Zyga. – Wezwijcie posiłki. Auto, ludzi, pistolety maszynowe. Ścigamy podejrzanych o morderstwo.
– Ale my jesteśmy z Dwójki – wysapał starszy z mundurowych, kiedy dotarli do taksówki. – Leć, Janek! – polecił młodszemu. – To kawałek drogi, panie… panie komisarzu…
– Czyście zdurnieli?! Fałniewicz, zajmij się tym – warknął Zyga i ruszył wzdłuż parkanu.
– Do komisariatu kolejowego, już! – wrzasnął tajniak. – Drogi służbowej wam się zachciało!
Młodszy policjant zawrócił, zaczął wspinać się na nasyp. Przeskoczył niezgrabnie tory i zniknął w mroku.
– A wy za mną! – polecił Fałniewicz starszemu posterunkowemu, odbezpieczając rewolwer.
W tym momencie zobaczył, że Florczak wyciąga spod siedzenia solidną łyżkę do opon i też zmierza w stronę drożdżowni.
– A pan co? – wydusił zdziwiony tajniak.
– Mam tu tak sam stać jak głupi? – Oburzył się taksówkarz. – Karoserię mi podziurawili.
– Tak jest, stój pan jak głupi, panie Florczak. Bo kierownik mi nogi z dupy powyrywa.
Wywiadowca popędził w głąb Garbarskiej. Zza parkanu dobiegły go odgłosy dwóch strzałów, ale nikt nie krzyknął ani nie upadł. Jedna z desek ogrodzenia była odsunięta. Mundurowy właśnie przepychał się przez szczelinę. Tajniak, spojrzawszy najpierw w otwór, potem na swój brzuch, schował broń i złapał się dłońmi szczytu parkanu. Usłyszał przykry dźwięk dartej tkaniny i odpryskującego guzika.
– Cholera! – mruknął. Podciągnął się na rękach.
Maciejewski przykucnął kilka metrów od ogrodzenia przy stojącej na cegłach, pozbawionej kół przyczepie samochodowej. Zielny, lekko wychylony z drugiej strony przyczepy, obserwował teren. Posterunkowy właśnie wyłaził z dziury w płocie, podpierając się karabinem.
Fałniewicz zrobił parę głębokich oddechów i przeskoczył. Zanim wylądował na nierównym bruku pokrywającym plac fabryczny, kątem oka dostrzegł rozbłysk wystrzału zza rogu nowego budynku rektyfikacji. Zielny i podkomisarz odpowiedzieli ogniem. Bandyta zdążył się jednak schować.
– Znajdźcie telefon! – rozkazał Zyga mundurowemu, kiedy do nich dołączył. – Może tam, w administracji. – Wskazał budynek przylegający do Bychawskiej.
Policjant skinął głową i pobiegł.
– Niżej głowa! – wrzasnął za nim Zielny.
Jednak mundurowy, najwyraźniej zobaczywszy jakiś ruch po drugiej stronie fabryki, wyprostował się jak na strzelnicy i przyłożył karabin do ramienia.
– Schyl się! – krzyknął Maciejewski.
Za późno. Padł strzał, policjant wypuścił broń i skulony zwalił się na ziemię.
– Kurwa mać! – warknął podkomisarz. – Osłaniajcie mnie.
Po chwili we trzech byli już nad leżącym. Ten trzymał się za bok, poruszał nogami, jakby jechał na niewidzialnym rowerze i jęczał:
– Jezusie Nazareński, Jezusie NazareńskiL.
Światło odległej latarni odbiło się słabo na otwieranych drzwiach starej drożdżowni. Usłyszeli skowyt wyłamywanego zamka, zgrzyt zawiasów i kłapnięcie.
Zyga przycisnął rannego do ziemi. Obmacał mu ranę.
– Tylko draśnięty – stwierdził. – Idziemy. Ma któryś latarkę?
– Przecież szliśmy na bal… – bąknął Zielny.
– Trudno, zatańczymy po ciemku.
Pobiegli schyleni wzdłuż budynku, przystając przy każdym z trzech okien sutereny, które dzieliły ich od schodów przy głównym wejściu. Fałniewicz ominął platformę wiszącego pod dachem dźwigu załadunkowego, doskoczył do brzegu ganku ogrodzonego metalową poręczą i wycelował w górę, w kierunku drzwi. Zielny i Maciejewski śmignęli obok niego i wskoczyli na schody z drugiej strony. Podkomisarz pierwszy zajrzał do środka.
Na wprost zobaczył jakiś wielki i ciemny kształt. Od dwu innych, stojących nieco dalej na prawo, odbijało się światło latarń przy Bychawskiej. Rozpoznał stalowe kadzie, które zapewne służyły do namnażania drożdży. Ten jakże pożyteczny proces zgorszyłby każdego bimbrownika, polegał on bowiem na tak intensywnym karmieniu i napowietrzaniu tych niewidocznych gołym okiem grzybów, że zamiast produkować alkohol, zajmowały się wyłącznie własnymi potrzebami. Teraz, o świcie, kadzie stały jak martwe.
Zyga wsunął się głębiej do hali i przywarł do ściany. Zielny doskoczył do pierwszego zbiornika, wystawiając rękę z rewolwerem. Fałniewicz był już w drzwiach. Nasłuchiwali.