Выбрать главу

Nagle szczeknęły przełączane kontakty i policjantów oślepił niespodziewany blask. Światło rozlało się po całej hali, a kadzie odbijały je jak soczewki, raziły w oczy niczym lampa na biurku śledczego.

Podkomisarz klęknął i wymierzył na ślepo. Dobiegł go odgłos strzału, ale kula zagrała tylko na metalowej pokrywie którejś kadzi, brzęknęła rozbita rykoszetem szyba. Minęło kilka sekund, zanim Maciejewski odzyskał wzrok na tyle, aby rozpoznać ludzkie sylwetki. Przetoczył się po betonowej posadzce przesyconej lekkim odorem słodu, kwasu i etanolu.

Huknęło sześć wystrzałów z różnych kierunków, ale żaden bandyta nie trafił. Choć byli przygotowani, lampy oślepiły ich tak samo jak tajniaków.

„Któryś tu pracuje albo pracował” – uzmysłowił sobie Zyga. Dostrzegł wysoką postać ubraną w jasny płaszcz, która zniknęła w drzwiach na klatkę schodową.

– Tam jest! – zawołał. Podniósł się na kolana i strzelił.

Za późno, bo uciekający zdążył wybiec. Maciejewski wstał, ale wtedy z łoskotem otwarły się przesuwane wrota do sąsiedniego pomieszczenia. Zyga dojrzał trzy lufy.

– Padnij! – krzyknął do swoich wywiadowców, którzy już ruszali ku schodom.

Fałniewicz instynktownie odskoczył za kadź. Uderzył w nią barkiem, aż głucho zadźwięczała. Zielny był za daleko. Zawahał się, czy paść plackiem na brudną posadzkę – o pół sekundy za długo. Ktoś strzelił i wywiadowca, nie zważając na ubranie, z wysiłkiem zaczął się czołgać w stronę stalowego zbiornika.

– Panie kierowniku, Zielny dostał! – krzyczał Fałniewicz. – Zielny dostał!

Porozumieli się krótkim ruchem głowy. Kiedy ranny tajniak był już bezpiecznie ukryty za kadzią, Zyga skoczył na prawo, w stronę ściany frontowej, Fałniewicz ku tylnej. Podkomisarz w biegu raz po raz naciskał spust, aż opróżnił bębenek. Dopiero gdy ramię w ramię z tajniakiem siedzieli za kolejną metalową beką, nadstawił ucha. Nikt nie strzelał, zabrzęczało tylko rozbijane okno i ktoś zeskoczył na bruk, na dziedziniec fabryki. Maciejewski pospiesznie opróżnił magazynek z łusek i wepchnął po omacku trzy ostatnie naboje, jakie zostały mu w kieszeni. Przed nimi ktoś jęczał, pełznąc po posadzce.

Doskoczyli. Zyga przydeptał rannemu bandycie palce, aby nie mógł sięgnąć po leżący tuż obok rewolwer. Fałniewicz, trzymając swoją broń wyciągniętymi daleko w przód rękami, omiótł wzrokiem pomieszczenie, do którego wpadli.

Stała tu jedna, za to olbrzymia kadź, a jej szczyt niknął w otworze w suficie. Z brzucha tej ogromnej beki wychodziła plątanina mosiężnych rur, które biegły ku głównej hali.

– Wracaj do Zielnego, nic już nie zwojujemy – rozkazał Maciejewski. Nie zważając na jęki i przekleństwa, przykuł postrzelonego do jakiegoś sterczącego ze ściany uchwytu, po czym kucnął obok rozbitego okna. Na zewnątrz nie było nikogo.

Wtem coś go tknęło i błyskawicznie odwrócił się z bronią gotową do strzału.

Za wielką kadzią dostrzegł dużo mniejszy kocioł, a na nim – wciąż ściskając grubą na dwa palce rurę, półleżał jeszcze jeden bandyta. Zyga doskoczył do niego, jednak tamten nie wykonał żadnego ruchu. Popchnięty lufą rewolweru upadł na posadzkę. Z rany na piersi z cichym bulgotem wypłynęło nieco krwi.

Maciejewski podbiegł do Zielnego. Fałniewicz pomógł mu już usiąść i zatamował postrzał swoją chustką do nosa.

– Bladź jego stara mać, panie kierowniku… – wymamrotał Zielny. – Tu… Nowa marynarka… Prawie sto złotych dałem…

– Nie martw się, popielata. Do trumny na nic. Zresztą nas w mundurach chowają.

– Tajniaków też?

– Też. A pomyśl, jak ja będę wyglądał z koalicyjką i Krzyżem Zasługi!

– Jak… Jak strażak w Boże Ciało, panie kierowniku!

– No, będziesz żył, Zielny. Widziałeś, który to był?

– Tam, zza tego baniaka. – Wywiadowca wskazał ręką wielką kadź, za którą leżał teraz trup bandyty. – Kurwa, panie kierowniku, jak kula trafi, to zawsze się wie skąd.

– Dobra. Fałniewicz, mów do niego.

Maciejewski znów poszedł do drugiego pomieszczenia, stanął nad trupem i wyjął z kieszeni chustkę. Podniósł przez nią rewolwer martwego bandyty i zbliżył się do drugiego, przykutego do ściany. To był młody chłopak, może dwudziestoletni, ale już zdążył dorobić się na pysku szramy od noża. Podkomisarz opróżnił do koperty bębenek podniesionego rewolweru, potem włożył broń w rękę rannego.

– No to dostaniesz co najmniej za usiłowanie zabójstwa policjanta na służbie – powiedział. Mocno zacisnął mu dłoń na kolbie i spuście, po czym ostrożnie schował dowód rzeczowy do kieszeni płaszcza. – Nie powiem, co zrobią ci za to klawisze w areszcie, bo cię ominie niespodzianka. To co, sypiesz wspólników czy chcesz, żebym ci tam pogmerał paluchem? – zapytał z uśmiechem, dotykając postrzelonego ramienia bandyty.

– Zobaczysz, glino, mam dobrego papugę. On cię zeżre!

– Ta? A świadków też masz?

Zyga wcisnął palec nieco głębiej. Ranny przez pół minuty wył jak pies na łańcuchu, a potem zaczął mówić tak dużo i szybko, że nawet Fałniewicz nie nadążyłby z notowaniem.

* * *

Było tuż po piątej, kiedy niemal kompletny skład nocnej zmiany lubelskiej policji rozbiegł się po ulicach Kośminka, szukając bordowego peugeota. Nieliczni przechodnie, którzy dopiero co wstali do pracy, ledwie wychodzili z bramy, zaraz byli legitymowani i spisywani. Jeśli któryś miał pecha nosić wąsy, mundurowi stanowczo prowadzili go na róg Garbarskiej i Długiej, gdzie stała więźniarka, a przy niej ćmił papierosa za papierosem podkomisarz Maciejewski.

Zielnego i rannego posterunkowego zabrała karetka. Fałniewicz pobiegł telefonować, a postrzelonego bandytę pewnie zszywali bez znieczulenia w ambulatorium na Zamku. Zyga przechadzał się wściekły pod niewielkim sklepem Artykuły spoż. i różne, którego właściciel co chwila niepewnie wyglądał z okna na pierwszym piętrze.

Aresztowany, Maciej Grabik alias Graba, zdążył wyśpiewać całkiem sporo, zanim – już zgodnie z procedurami – przejęli go mundurowi. W jego zeznaniach też pojawił się tajemniczy wąsal w jasnym płaszczu, którego Maciejewski przez moment widział na własne oczy. Jak poprzednio, przy cenzorze, to on nadał robotę ferajnie z Kośminka – tym razem mieli na Bychawskiej załatwić jednego gościa jadącego taksówką z walizką pełną forsy z przedmieścia Dziesiąta. Facet jednak się nie pojawił, no a jedyna taksówka, którą dostrzegli, wiozła gliny…

– Dokładniej, jak wyglądał ten wąsal? – wypytywał Grabę podkomisarz.

– Niby jak frajer, ale kiedy dostał kosą po łapie, to walnął jak bokser. No dziany taki, panie władzo. Ja żem go nigdy tak całkiem z bliska nie widział.

„Kiedy dostał kosą po łapie, to walnął jak bokser” – powtórzył w myśli Zyga. Znów stanął mu przed oczami Lennert opowiadający o niedzielnym pogryzieniu przez pekińczyka Salwiczowej.

– Kiedy to było? No gadaj!

– W niedzielę w nocy. Puść pan! – zwinął się bandyta, próbując uwolnić ramię.

– Nie tak prędko. A ile żeście zgarnęli w poniedziałek? Odświeżę ci pamięć: frajer dźgnięty kosą na Żmigrodzie pod burdelem…

– Nie wiem, nie ja żem liczył. Ale w kieszeni za parkanem miał kilo forsy. Dwudziestki, nawet setki… Nie ja robiłem na mokro! Chciałem tylko skubnąć frajera. Zaiwaniał przez miasto taki dumny, jakby mu dała Kasztanka marszałka. Sam się prosił, panie władza.

Że Jeżyk wziął łapówkę – to było całkiem pewne. Tylko po co łaził po nocy z pieniędzmi za pazuchą? Widać woda sodowa całkiem mu poszła do głowy.

– A na Włościańskiej to co? – zagrał bluffem Maciejewski.