– Nie, no jak Boga kocham, że nie! Na Włościańskiej to ja żem tylko tycował w bramie. Na górę to on tam poszedł z innymi. Ja uczciwy złodziej jestem. Prawdę mówię, żebym zdechł!
– To też da się załatwić… A kto był z nim bliżej? No kto?! – Zyga wsadził mu pół palca w ranę.
– Bigaj Stanisław… Kusyyy!!! – zawył bandyta. Potem zemdlał, albo dobrze udawał, i Zyga zakończył przesłuchanie.
Teraz rzucił na bruk niedopałek sokoła. Papieros syknął, upadając na wilgotną ulicę, i zgasł. Nagle, właśnie gdy sięgał po następnego, usłyszał policyjny gwizdek, a na Długą wtoczył się bordowy peugeot. Patrząc wprost na tablicę rejestracyjną, Zyga miał już całkowitą pewność, że to wóz mecenasa. W środku było czterech mężczyzn. Kiedy auto się zbliżyło, zobaczył, że za kierownicą siedzi… Lennert z wąsami.
„Wąsal farbowany!” – pomyślał wściekle Maciejewski i wpadł do kabiny więźniarki.
– Ruszaj! – rozkazał kierowcy. – Zastaw drogę.
Szofer w ciągu kilku sekund oblał się zimnym potem, szarpiąc raz po raz rozrusznik. Jednak silnik tylko pojękiwał i nie chciał zaskoczyć.
– Szmelc, cholera, szmelc, panie komisarzu! – złościł się policjant, próbując uruchomić wóz.
Zyga wyskoczył z szoferki.
– Lennert, stój! – krzyknął, wybiegając na środek ulicy. Celował między elektryczne ślepia auta, ale lufa rewolweru drżała. Tymczasem ktokolwiek siedział za kierownicą bordowego peugeota, zmienił bieg i auto zawarczało głośniej, rzucając się wprost na podkomisarza.
Maciejewski dwukrotnie wystrzelił w powietrze.
– Lennert, stój! – znów wrzasnął, celując w maskownicę na pysku samochodu.
Sam nie wiedział, kiedy nieświadomie przyjął pozycję bokserską – zacisnął lewą pięść i wysunął ją do przodu, przed prawą uzbrojoną w rewolwer. Czuł, że rękawiczka lepi się do spotniałej dłoni.
– Lennert, stóóój!!!
I znalazł się na bruku, niemal wpadając nosem do cuchnącego rynsztoka. Auto przemknęło obok.
Zyga nie miał pojęcia, w jaki sposób zdołało go potrącić i odrzucić na bok. Zrozumiał wszystko, dopiero gdy przekręciwszy głowę, zobaczył leżącego za nim Fałniewicza. Kiedy ten potężny tajniak zdołał doskoczyć i zepchnąć go z drogi pojazdu, w emocjach nie zdążył zarejestrować.
– Nic panu nie jest, kierowniku? – spytał Fałniewicz, podnosząc podkomisarza.
– Nie wiem… Mam ci dziękować czy cię opieprzyć?
– Dziękować. Ściągnąłem wóz z wojewódzkiej. Tam. – Wskazał ręką róg Równej, z której wyjechał potężny czarny CWS Kareta.
– Brawo, Fałniewicz! – Maciejewski podniósł zabłocony kapelusz i wcisnął go na głowę. – Do auta!
Wskoczył na siedzenie obok szofera, Fałniewicz skinął na jednego z mundurowych z pistoletem maszynowym i obaj usiedli z tyłu. Kierowca, zażywny przodownik z pucołowatą twarzą, od razu wcisnął pedał gazu.
CWS z impetem skręcił w Garbarską. Maciejewski musiał obiema rękami uchwycić się siedzenia, Fałniewicz wpadł na mundurowego, który cicho zaklął. Peugeot zyskał spory kawałek – Zyga dojrzał go przy moście na Czerniejówce. Szofer przyhamował przed torami, potem znów dodał gazu.
– Kudrela – przedstawił się.
Tymczasem małe auto Lennerta gładko przeskoczyło most i na chwilę znikło za skrętem ulicy. Pojawiło się znowu, kiedy CWS wjechał na prosty odcinek drogi i kamienice przestały zasłaniać im widok.
– Szlag, nie przypomniałem, żeby zawiadomili posterunek na Dziesiątej! – warknął Fałniewicz.
– Nie skręci na Dziesiątą, to byłoby za proste… – Zyga podrapał się w głowę pod kapeluszem.
– Tak jest, panie komisarzu – poparł go Kudrela. – Jak nie jest głupi, będzie chciał nas wykiwać przed wiaduktem – dodał niezmienionym flegmatycznym tonem, podczas gdy jego ręce niczym automat wykonywały szybkie manewry kierownicą.
Koła zahuczały głośno na moście, potem szofer nieco przyspieszył. Byli jakieś pięćdziesiąt metrów za ściganym autem, pędząc równolegle do torów. Na nasypie zagwizdał głośno parowóz ciągnący kilka wagonów wyładowanych burakami cukrowymi, z ulicy uskoczył w bok robotnik kolejowy w spodniach czarnych od smaru. Kierowca włączył syrenę.
– I teraz uważaj pan, co będzie, panie tajniak – mrugnął do lusterka. – Dwadzieścia złotych, że wytnie nam numer. Stoi?
– Jak strzelec na warcie – zgodził się Fałniewicz.
Maciejewski zerknął na niego kątem oka. Wywiadowca musiał być bardzo zdenerwowany, skoro wpadł w ton żartów Zielnego. Potem Zyga skupił się na drodze przed sobą.
Peugeot zjechał nieco na prawo, jakby chciał sobie zapewnić większy promień skrętu w kierunku Dziesiątej. Nagle, gdy był tuż przed prawie prostopadłym do Garbarskiej tunelem pod torami, błyskawicznie odbił w lewo i zarzuciwszy tyłem, zniknął pod wiaduktem.
– O skurwysyn! – z uznaniem pokręcił głową Fałniewicz.
– Dupę mamy grubszą, ale też umiemy nią ruszać. – Kudrela raptownie przyhamował przed skrzyżowaniem i jednocześnie zaczął kręcić kółkiem. Wóz przechylił się, kawałek przejechał bokiem, pisk opon zagłuszył nawet policyjną syrenę. Po chwili auto stanęło przednim zderzakiem na wprost tunelu. Kierowca wrzucił pierwszy bieg i znów ruszył.
Mały peugeot próbował powtórzyć podobną sztuczkę za wiaduktem, wjeżdżając pod ostrym kątem najpierw na ciasny Plac Bychawski niedaleko kina „Venus”, a potem w szeroką Aleję Piłsudskiego. Tu uciekający mieli więcej szczęścia. Jakiś gazeciarz, robotnik spieszący do pracy i baba z bochenkiem chleba pod pachą zawczasu uskoczyli z drogi. Jednak spłoszony koń przeciągnął dorożkę niemal na środek jezdni, zanim woźnica zdołał go opanować. CWS musiał ostro hamować, ale i tak omal nie wjechał prosto na szkapę.
Kudrela wrzucił wsteczny i klnąc pod nosem, zakręcił mocno kierownicą.
– Wyłączcie syrenę! – krzyknął mu do ucha Zyga, spoglądając przez okno na oszalałe z przerażenia zwierzę.
Z ruchu warg dorożkarza dało się wyczytać całą litanię o matce, żonie i licznych dewiacjach obu szoferów, jednak w końcu zawrócił jakoś swojego konia do krawężnika.
– I ja cię, fajansiarzu, też – mruknął przodownik za kółkiem.
Kiedy z wyciem syreny wpadli na pustą jeszcze aleję ku czci marszałka, bordowe auto wchodziło już w kolejny zakręt.
Tu jednak CWS pokazał, co potrafi. Pojemniejszy silnik pracował na pełnych obrotach i dystans między samochodami malał z każdą chwilą. Fałniewicz pedantycznym ruchem zdjął kapelusz i położył go sobie na kolanach. Odkręcił w dół szybę, wychylił się z rewolwerem w garści.
– W opony – nakazał Maciejewski. – Chcę go żywego-
– Nie trzeba, niech pan patrzy, panie podkomisarzu! – ucieszył się kierowca, wskazując ręką w stronę rzeki.
Do wąskiego drewnianego mostu na Bystrzycy od śródmieścia zbliżał się ostrożnie ciężarowy berliet. Wiatr szarpał brezentowym daszkiem nad szoferką, a przytrzymujące go linki sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały się zerwać. Jadący ciężkim wozem starszy mężczyzna osłaniał oczy, najwyraźniej podmuchy zimnego jesiennego powietrza idące znad wody niemal go oślepiały.
Bandyci nie mieli dokąd uciekać. Z przodu most zaraz zablokuje im ciężarówka, z tyłu policja. A po bokach żadnej, choćby najmniejszej przecznicy, tylko rozmiękłe po deszczach łąki.
Zażywny przodownik za kółkiem CWS-a odprężył się, przyhamował. Już zamierzał ustawić auto w poprzek jezdni, gdy nagle stało się coś, czego nie przewidzieli.
– O kurwa! – jęknął Zyga.
Kierowcy peugeota nie zabrakło zimnej krwi. Widząc, że nie ma innej drogi, wcisnął wściekle klakson i wpadł na most. Choć wydawało się to murowanym samobójstwem, bandyci dobrze wykorzystali swą jedyną szansę. Przerażony szofer berlieta ocknął się i wrzucił wsteczny bieg. Mimo że stara ciężarówka nawet do przodu nie miała prawa jechać szybciej niż trzydzieści kilometrów na godzinę, zdążył ją nieco cofnąć. Małe bordowe auto przesmyknęło się tuż przed zderzakiem berlieta.