Chwilę później zrobił to samo policyjny CWS, musiał jednak wjechać na chodnik i wytracić prędkość.
– Przytomniak, psiakrew! – warknął Kudrela.
Zaraz przyspieszył, zmienił bieg i samochód zaczął się wspinać pod górę stromej ulicy. Mniej pojemny silnik peugeota radził sobie z tym gorzej. Dystans był coraz mniejszy.
Fałniewicz znowu wychylił się z rewolwerem, ale klnąc pod nosem, szybko schował głowę do środka. Z kamienic przy Dolnej Panny Marii i Strażackiej wychodzili już spieszący do pracy ludzie. Tajniak wolał nie ryzykować strzelaniny.
– Pojedzie na Nałęczów – powiedział z przekonaniem Maciejewski. – Będzie chciał nas tam wsadzić na któreś drzewo.
– Ja przynajmniej tak bym zrobił – kiwnął głową szofer.
Peugeot wjechał na prostą jak strzelił szosę kraśnicką. Swierżawin wściekle zakręcił kierownicą. Wiedział już, że policyjny szofer nie da się wziąć na byle numer. Ale był zadowolony, że wyciągnął wnioski z historii ze zburzoną cerkwią i w swoim pokoju w „Europejskim” spędził wiele godzin pochylony nad planem Lublina, aż nauczył się go na pamięć niczym taksówkarz. Inaczej nie zdołałby dotrzeć na rogatki miasta.
Teraz nieco odetchnął – mapę drogową i kolejową miał w głowie od dawna, w końcu to była część jego zawodu.
Skręcił raptownie na Nałęczów, licząc, że uda mu się wpakować gliny na drzewo albo zgubić na przejeździe kolejowym. Potem planował porzucić auto, przeczekać jakiś czas choćby w stogu słomy i wskoczyć do pierwszego pociągu towarowego jadącego w stronę Warszawy. Nieraz wychodził cało z podobnych opresji, licząc tylko na opiekę boską i łut szczęścia.
„Tylko co się właściwie stało?! – myślał, manewrując kierownicą, żeby nie zgubić resorów na wybojach. – Profesorek, job jego mać!”
Jeszcze dziesięć godzin temu wszystko szło zgodnie z planem. Żadnemu glinie nawet do łba nie wpadło, że w nocy z soboty na niedzielę Swierżawin odwiedził redaktora Bindera, a potem najspokojniej w świecie zameldował się w „Europejskim” pod nazwiskiem Zagorski. Zresztą gdyby zwietrzył coś podejrzanego, nie brakowało ani innych hoteli w Lublinie, ani innych fałszywych dokumentów w kieszeni Swierżawina.
Sprawy trochę skomplikowały się w środę. Zabezpieczenie transportu z wykopalisk na Zamku poszło sprawnie. Tuż po dziesiątej w nocy ciężarówki z napisem: W. Grelak – Przeprowadzki, obładowane żydowskim złotem wyjechały szosą warszawską. Wtedy Swierżawinowi niespodziewanie doszła kolejna robota na Włościańskiej. Zwykle niechętnie zawierał nowe znajomości, jednak gdy chciał, umiał niemal błyskawicznie pozyskać przyjaźń przygodnie poznanych ludzi, zwłaszcza niezbyt rozgarniętych jak ten Gajec. Mierzili go tylko ci knajacy, na których tak nalegał jego obecny szef. Ale zrobił swoje i zdążył jeszcze na przedstawienie do kabaretu na Szpitalnej. Pokazał się też w kilku nocnych knajpach, dał suty napiwek fordanserce „Pod Strzechą” i wrócił nad ranem do „Europejskiego”, udając nie mniej wstawionego niż reszta gustujących w życiu nocnym hotelowych gości.
Za to w czwartek wszystko szło jak po maśle. Co prawda Achajczyk nie dał się kupić, ale taki wariant został przewidziany. Podczas gdy profesor pracował w zamkowej kaplicy, Swierżawin zdążył odegrać rolę elektryka, a potem – w „Europie” – pijanego niezgułę. Idąc do pokoju, zobaczył gliny przed numerem Achajczyka, więc nawet się nie przebrał, tylko upchał po kieszeniach fałszywe paszporty i swoje notatki, po czym od razu ruszył na miasto na wszelki wypadek pogłębić swoje alibi.
W teatrze wieczorny spektakl dawała „plejada warszawskich komików i aktorów charakterystycznych” – jak można było wyczytać z afisza. Jednak Swierżawin przekonał się już nieraz, że mało co wypada tak pretensjonalnie i prowincjonalnie jak gościnne występy stołecznych artystów trzeciego sortu. Zresztą jeśli ktoś bywał w takich teatrach jak Maryjski, Stanisławskiego albo Bolszoj!… Dlatego właśnie wyszedł, nie czekając końca pierwszego aktu.
Za to kabaret „Frascatti” na Szpitalnej po raz wtóry pokazał klasę. Nie występowała wprawdzie ta zgrabna tancerka, którą przyuważył poprzednim razem. Za to siedząc tuż przy scenie z przodu sali – tak by wiele osób mogło go zapamiętać – mógł stwierdzić, że i pozostałym girlsom niczego nie brakuje. Wykonywały właśnie bardzo zabawny numer o ułanach, wysoko podnosząc nogi niczym rasowe klaczki, kiedy Swierżawin poczuł, że ktoś klepie go w ramię.
Odwrócił się i dostrzegł tego Polaczka, swojego utrapionego zleceniodawcę.
– Wreszcie pana znalazłem. Wyjdźmy do hallu – zażądał tamten.
Swierżawin zerknął na zegarek. Minęło pół do drugiej – przedstawienie dobiegało końca, a zbliżała się pora na mniej artystyczną, choć równie interesującą część nocy. Spojrzał jeszcze z pewnym żalem na tancerki kłusujące po scenie w kusych spódniczkach i mundurowych kurtkach pełnych fantazyjnych akselbantów. Upił ostatni łyk szampana i rzucił banknot na stół.
Kiedy znaleźli się przy oknie obok wyjścia, szef warknął mu do ucha, nie siląc się na pozory kindersztuby:
– Spierdoliłeś robotę! Achajczyk żyje, a w hotelu pełno policji.
– Nie pasali my razem gąsek, proszę szanownego pana – zauważył Swierżawin – więc grzeczniej. Nie jesteśmy zresztą w mordowni. Policję sam widziałem, ale to nie świadczy, że…
– Tym razem świadczy – przerwał mu rozmówca.
– Co zawiodło? – spytał rzeczowo Rosjanin.
– To w tej chwili równie mało ważne co pańskie nienaganne maniery! – prychnął zleceniodawca. – Musi pan dokończyć to, co zaczął. Sprowadziłem panu auto, stoi przed teatrem. – Wskazał ręką za szybę, gdzie bordowy peugeot zdawał się świecić jak burdelowa latarnia.
– To ma być auto do roboty?! – prychnął Swierżawin. – Pan zwariował! Równie dobrze możesz mnie pan obwiesić bombkami jak choinkę.
– Nie rozumie pan? – Rozmówca złapał go za klapy marynarki. – Skoro Achajczyk żyje, to policja wie o mojej roli w… naszym przedsięwzięciu. Pan ich odciągnie, a ja… ja coś wymyślę. Odciągnie pan! I dlatego taki samochód jest w sam raz.
– Nie podoba mi się ten plan. – Rosjanin jeszcze raz rzucił okiem na peugeota. Błyszczał się jak sobaczyj kutas, ale wyglądał na porządny, zrywny i szybki wóz. – Jeśli pan nie kła… nie myli się, powinienem znaleźć profesora.
– Jeśli ja wpadnę, możesz pan pogwizdać na swoje honorarium. I kryć nikogo też nie zamierzam. – Mężczyzna rozluźnił krawat. – A poza tym pana też mogą już szukać. Pojeździsz pan po mieście i jak będzie pan miał ogon, odciągnie go pan za opłotki. I… – Zleceniodawca uśmiechnął się półgębkiem. – I wróci pan Bychawską, koniecznie przejeżdżając obok rogu Garbarskiej. To ważne. Wie pan, gdzie to jest?
– Wiem. Co dalej?
– Tam ktoś się nimi zajmie. Myślę, że nie przestraszy się pan wystrzałów. Potem proszę skręcić w Garbarską i pomóc chłopakom. No a gówniarze będą pewni…
– …że to ich tajemniczy wąsaty szef – odgadł Swierżawin. – Tak, tak – dodał, widząc zdziwioną minę szefa. – Nie docenia mnie pan. Jestem już kilka dni w waszym zapyziałym mieście, a to dla mnie dość, by wiedzieć, o czym rozmawia przy wódce tutejsza granda. I przypuszczam również, że nie pokazywał się im pan za dnia ani przy dobrym świetle…
– Jak pan dalej będzie taki bystry, damy sobie radę. No rusz się pan, nie ma czasu!