– Poniatno. Daj pan kluczyki.
I teraz Swierżawin dociskał gaz do dechy, pędząc w stronę Nałęczowa. Wciąż nie rozumiał, w jaki sposób Achajczyk zdołał się wymknąć. Jego myśli krążyły własnymi drogami, nie podsuwając żadnych wniosków. Przypomniał sobie nawet, że przed trzydziestu laty matka sprała go, gdy zagadał się z chłopakami z sąsiedztwa i wpadł do cerkwi kilka minut po tym, jak pop zaczął odprawiać mszę. Tak, spóźnił się również w ostatnią niedzielę…
– Siedź na dupie, gówniarzu! – warknął Swierżawin do jednego z grandziarzy, który właśnie otworzył szybę i wystawił za okno rewolwer. Młodemu bandycie łapy aż drżały z podniecenia.
– Zdejmę szofera i się rozkraczą! – zarechotał chłopak. – A co? Założy się pan?
– Założę się, że jak auto podskoczy, to możesz władować kulę w nasze tylne koło. W najlepszym razie zmarnujesz nabój, a drugiego nie wysrasz. Zapamiętaj sobie, swołocz, strzela się wtedy, kiedy ma się szansę trafić.
Szosa nałęczowska biegła na zachód, to wspinając się pod górę, to opadając. Była pusta, tylko bezlistne drzewa wyłaniały się z porannej mgły tuż na poboczu, chwilami niebezpiecznie blisko omijającego wyboje samochodu. Kudrela klął pod nosem, kiedy ścigany peugeot znikał za zakrętem, dzięki małym rozmiarom sprawniej lawirując między dziurami w nawierzchni pamiętającej jeszcze cara. Jednak na prostych odcinkach CWS szybko dopędzał bordowe auto.
– Macie mapę drogową? – zapytał Maciejewski.
– W schowku – odparł kierowca, nie odrywając wzroku od szosy.
Trasa była oznaczona czerwonymi kreskami: „droga poboczna, w większości wypadków zdatna także dla automobilistów”, jednak okazała się taka tylko w teorii. Albo w „mniejszości wypadków”. Pod Tomaszowicami wpadli na całkiem rozjechany odcinek, żwir chrzęścił pod kołami, a wóz co chwila podskakiwał, osuwając się w koleiny. Kierowca znów włączył syrenę. Przemknęli przez wieś ponad czterdzieści na godzinę odprowadzani wściekłym ujadaniem kundli. Napatoczył się też miejscowy policjant na rowerze, ale nim odstawił swój wehikuł pod płot i ściągnął przewieszony przez plecy karabin, oba auta zdążyły go minąć.
Zyga studiował mapę, próbując przewidzieć, co zrobią uciekający.
– Wąwolnica, tam pewnie odbije w lewo na Niezabitów. Na szosę puławską nie będzie się chyba pchał. Cholera, warto by zawiadomić tamtejszy posterunek. Wrócić do wsi? – zapytał szofera.
– Lepiej zatelefonować ze stacji w Motyczu. Jak się uwiną, może zdążą zablokować szosę. No bo co? Zestawić dwie furmanki i będzie!
– Zdążą albo i nie. Dobra, dalej!
Za Tomaszowicami zaczęły się kolejne ostre zakręty omijające wysokie skarpy wąwozów. Nawierzchnia była jednak lepsza i przyspieszyli do prawie siedemdziesięciu na godzinę. Silnik CWS-a warczał na wysokich obrotach. Zyga siedział wciśnięty w oparcie, powstrzymując mdłości.
– Może teraz spróbować, panie kierowniku? – Fałniewicz wyjrzał przez okno i przymierzył się do strzału. Mundurowy z pistoletem maszynowym też opuścił szybę po swojej stronie. Do auta wtargnęło ciężkie, wilgotne powietrze i przejmujący chłód.
– Nie, nie chcę miazgi na szosie – powiedział Maciejewski.
Zza kolejnego zakrętu wyjechali na prosty odcinek drogi. Po lewej pokazał się nasyp z torami kolejowymi, gdzieś przed nimi była już blisko niedawno zbudowana stacja w Motyczu. Nagle przez warkot silnika przedarł się gwizd parowozu.
– Jasna cholera! – zawołał kierowca. – Widzi pan?
Nieco na prawo przed nimi, od Warszawy i Puław, mgła wyraźnie gęstniała. Nie, podkomisarz też dostrzegł, że to nie była mgła, ale kłęby dymu z lokomotywy. Peugeot rozpaczliwie wyrwał do przodu, widać jego kierowca również zauważył, że to ostatni moment, aby przeskoczyć tory, nim dróżnik opuści szlaban.
– Nawet jak on zdąży, my nie przelecimy – pokręcił głową szofer. – Bez szans, panie komisarzu.
– Fałniewicz! – Zyga wykręcił głowę do tyłu. – Jak przyhamujemy, wyskakuj i wołaj do dróżnika, żeby dzwonił do Wąwolnicy. Cholera! – przypomniał sobie. – Budka po drugiej stronie torów!
Już było widać biało-czerwony wolno opadający drąg. Pociąg zbliżał się do stacji…
Nagle peugeot podskoczył na wyboju i wytracił nieco prędkość. Niby niewiele, może pięć, może dziesięć kilometrów na godzinę, ale kierowca uciekającego samochodu musiał dostrzec, że nie zdoła przemknąć przed lokomotywą, nawet jeśli staranuje opuszczony szlaban. W dodatku coś źle zadziałało w mechanizmie rogatki. Zamiast iść równo w dół, drąg przeskoczył kilka trybów i zachwiał się niczym wędka podczas brania – tak zdążył o tym pomyśleć Maciejewski.
Bordowe auto zatrzymało się z piskiem opon i wyskoczył z niego mężczyzna w jasnym płaszczu. Pędem rzucił się w stronę jadącego pociągu.
– Z wozu! – wrzasnął Zyga, naciskając klamkę. – Stój, policja! Bo będę strzelał! Stój, Lennert!
CWS zablokował drogę. Kudrela zaciągnął ręczny i stanął z pistoletem w ręku na szerokim stopniu tuż za kołem zapasowym. Mundurowy puścił krótką serię w powietrze. Fałniewicz już biegł w kierunku peugeota, mierząc w tylne okno auta.
– Uwaga! – ostrzegł tajniaka Maciejewski. – Lennert ma broń!
Bandyci, którzy pozostali w wozie, jakby zgłupieli. Dopiero po chwili dotarło do nich, że szef ich wystawił, a sam chce wskoczyć do pociągu i uciec. Któryś otworzył drzwi…
Znów zagwizdała przenikliwie lokomotywa. Maciejewski dostrzegł schyloną sylwetkę człowieka, który już sięgał ręką do poręczy wagonu trzeciej klasy.
– Lennert, rzuć broń! – krzyknął podkomisarz.
Wąsal odwrócił się i oceniwszy, że zdąży jeszcze wskoczyć do pociągu, przyklęknął z pistoletem w wyciągniętej ręce. Strzelił dwa razy.
Kudrela pierwszy odpowiedział ogniem, osłaniając mundurowego z automatem, który biegł skulony wzdłuż torów. Fałniewicz stał w rozkroku na wysokości tylnych kół peugeota, celując w szybę od strony pasażera. Podkomisarz chciał ścigać uciekającego, ale musiał pomóc tajniakowi. Podbiegł do peugeota, zajął pozycję po skosie przy lewym kole z tyłu auta.
– Rzucić broń! Ręce do góry! – krzyknął.
Kątem oka zarejestrował, że kilkunastu pasażerów pociągu ciśnie się do okien. Jakaś idiotka nawet podsadzała dziecko. A ścigany, stojąc już na stopniu wagonu, znów strzelił.
– Szlag! – warknął Zyga. – Uważać na pociąg! Policjant z pistoletem maszynowym upadł w zeschnięte badyle obok torowiska.
„Dostał!” – pomyślał podkomisarz.
Jednak nie, po chwili mundurowy przyklęknął i puścił dwie krótkie serie. Wąsalowi w jasnym płaszczu pistolet wypadł z ręki, mężczyzna wyprostował się, potem wygiął do przodu, jakby chciał koniecznie obejrzeć ostatni wagon…
– Leeenneeert! – wrzasnął Zyga. Rzucił się w jego stronę, ale zawrócił. Musiał ubezpieczać Fałniewicza.
Wąsal spadł ze stopnia na torowisko, stoczył się z nasypu. W tej samej chwili drgnęła klamka peugeota. Otworzyły się wcięte ponad tylnym błotnikiem drzwi i z auta wyszło dwóch mężczyzn popędzanych krzykami Fałniewicza.
– Skąd macie wóz? – Zyga przyskoczył do nich.
– Ukradłem. – Wzruszył ramionami wyższy.
Ręka Maciejewskiego zadrżała. Miał chęć walnąć bandytę kolbą rewolweru.
– Na kolana! – warknął.
– Jestem, mogę przejąć! – Zyga usłyszał za plecami głos Kudreli.
Podkomisarz kiwnął mu z wdzięcznością głową i pobiegł w stronę torów. Mundurowy stał tam z opuszczonym automatem i ocierał pot z czoła.