– Chciałem tylko pociągnąć mu po nogach, panie komisarzu… – zaczął tłumaczyć policjant, ale Zyga go nie słuchał.
Powoli podszedł do ciała. Jasny płaszcz niby płachta płótna wyraźnie odznaczał się pośród szarych, wyschniętych badyli – ostów czy pokrzyw, cholera wie, co za zielsko obrasta wysypane tłuczonym kamieniem torowiska! Mężczyzna leżał na brzuchu, niecały metr od lewej ręki Maciejewski dostrzegł pistolet.
„Lewej!” – skojarzył. Znał Lennerta z ringu i lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, że nie był mańkutem.
Doskoczył do niego i dotknął ręką szyi. Denat! Przyklęknął, szarpnął trupa za kołnierz i obrócił.
Martwy miał zamknięte oczy, a całą twarz – która uderzyła przy upadku o kamienie – zalaną krwią. Nie sposób było rozpoznać rysów. Zwracały uwagę tylko sumiaste wąsy jak, nie przymierzając, u marszałka Piłsudskiego. Zyga wyciągnął rękę i szarpnął za nie raz, drugi…
– Co pan robi, panie komisarzu? – zapytał zdziwiony policjant z automatem.
– To nie on – wyszeptał zaskoczony Maciejewski. Pociągnął za wąsy po raz kolejny i znowu, jeszcze mocniej. – Prawdziwe! To nie Lennert.
– Nie bardzo rozumiem, panie komisarzu…
– Wołajcie wywiadowcę Fałniewicza.
Odwrócił się od ciała. Zobaczył, że z peronu niewielkiej stacyjki patrzy na niego kilka osób. Dróżnik, niepewny, czy w tej sytuacji może podnieść szlaban, wolno przekroczył jedną szynę, potem drugą…
– Jestem, panie kierowniku – sapnął Fałniewicz.
Maciejewski spojrzał na tajniaka.
– Ci z auta skuci? – zapytał.
– Tak jest, skuci. A ten… Zaraz…
– Poznajesz? – Zyga wstał.
– Zielny by wiedział lepiej, ale… – Fałniewicz zawahał się. – Tak, to chyba ten sam, który oblał Achajczykowi ubranie. Zaraz!
– Ano właśnie! – Maciejewski podrapał się w czoło. – Czy to nie ten gość z „Europejskiego”, który nas minął w korytarzu? Pamiętasz, tuż przed przyjściem profesora?
– On – kiwnął głową tajniak. – Wprawdzie morda jak rąbanka, ale to on, panie kierowniku.
Podkomisarz zaczął przeszukiwać kieszenie trupa i co chwilę wyciągał kolejny paszport albo dowód osobisty. Nawet nie otwierając ich, podał dokumenty Fałniewiczowi.
– Idę zatelefonować.
Z opuszczoną głową ruszył wzdłuż torów. Wszystkie podkłady były tak samo brudne, zaimpregnowane kurzem, smarem, nieczystościami z ustępów w wagonach pasażerskich. I wszystkie powtarzalne, tak że mijając je, mógłby zasnąć na stojąco. Ale Maciejewski nie potrafiłby w tej chwili usnąć nawet w świeżej pościeli, bo jego kryminalna układanka właśnie się rozsypała. Skoro to nie Lennert udawał wąsala, skoro istniał prawdziwy wąsal, to o co w tym wszystkim chodziło? Może zbyt lekkomyślnie zaufał Achajczykowi?…
Doszedł właśnie do przejazdu. Podniósł wzrok na dróżnika i odruchowo wyjął z kieszeni policyjną blachę, choć wcale nie było to potrzebne. Przecież kolejarz widział, że jest z nimi mundurowy.
– Jest tu telefon? – zapytał Zyga.
– Tylko wewnętrzny, kolejowy, panie władzo. Taki normalny u zawiadowcy, ale zepsuł się wczoraj.
– Kolejowym da się wywołać Lublin?
– I Lublin, i Puławy, co pan władza uważa – uśmiechnął się dróżnik.
– Weźcie wozy na pobocze, no i tych tam – polecił Zyga Fałniewiczowi, a sam zapalił papierosa i ruszył za kolejarzem.
Podczas gdy ten kręcił korbą aparatu, Maciejewski rozejrzał się po ciasnym wnętrzu budki. Oplątywały ją poskręcane ze sobą druty prowadzące do kryształkowego detefonu. Tanie radio słuchawkowe zostało jednak podłączone do wzmacniacza własnej roboty, a ten z kolei do starej, upstrzonej przez muchy tuby od gramofonu. Płynął z niej nieco zniekształcony głos:
…dzinach porannych miała miejsce strzelanina na przedmieściach Lublina, która zakończyła się brawurowym pościgiem samochodowym przez ulice miasta. Auto policyjne na sygnale opuściło rogatkę warszawską i ruszyło za uciekającymi bandytami szosą na Nałęczów i Kazimierz Dolny. Jak okazało się, przestępcy zbiegli Peugeotem 201, który został uprzednio skradziony znanemu w Lublinie prawnikowi, pełnomocnikowi Towarzystwa Przemysłowców, Stanisławowi Lennertowi. Tenże, zmierzając pieszo wczesnym rankiem na umówione spotkanie w biurze jednej z fabryk na przedmieściu Piaski, rozpoznał swoją własność ruszającą spod pobliskiej kamienicy. Próbując odzyskać skradzione auto, w efekcie śmiertelnie postrzelił z rewolweru jednego z bandytów, innego natomiast znokautował celnym ciosem bokserskim i oddał półprzytomnego w ręce władz. Policjanci szczerze gratulowali panu Lennertowi odwagi i niezłomnej postawy, a my dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, że pan mecenas w czasach młodości był pięściarskim wicemistrzem okręgu i ten jakże męski sport uprawia do dziś. Jak tego dowiódł…
– Mam Lublin, jak pan prosił – powiedział dróżnik, ale Zyga machnął niecierpliwie ręką, żeby nie przeszkadzał.
…Była to telefoniczna relacja naszego korespondenta wysłanego do Lublina, przypomnijmy, w związku z zagadkowym morderstwem tamtejszego dziennikarza. Tu mówi Polskie Radio Warszawa. Za chwilę muzyczny kwadrans z trio skrzypcowym z…
– Jezus Maria! – pokręcił głową kolejarz. – Co za gość!
Maciejewski nic nie powiedział. Papieros zgasł mu w ustach.
Zyga wszedł do gabinetu komendanta, jeszcze raz czytając raport Tomaszczyka. Nie miał wątpliwości, że jedną kopię już obracał w swych krótkich, pulchnych palcach starosta Salwicz, a inne redaktorzy gazet. Tak więc powstała oficjalna wykładnia wydarzeń z mijającego tygodnia. Ludzie zaś są tylko ludźmi – bardziej wierzą pierwszej wiadomości niż drugiej. Zwłaszcza że druga byłaby dużo bardziej skomplikowana…
Maciejewski wyrzucał sobie, że nie docenił tej szui z dawnej policji politycznej. Liczył że co? Huknie na Tomaszczyka i ten się wystraszy? Osiągnął tyle, że podczas gdy wystawiał się na kule i omal nie skończył w rowie, wszystko zdążyło się już rozegrać z błogosławieństwem urzędniczych pieczęci i Polskiego Radia. Lennert został bohaterem, a nieszczęsny idiota Gajec psychopatycznym zabójcą politycznym, prowincjonalnym Eligiuszem Niewiadomskim bez piątej klepki. Brzmiało to logicznie i wszystkim pasowało – dziennikarzom, bo nadawało powszednim brudom wręcz filmowego poloru, a starostwu, bo było słuszne politycznie.
– Jest pan – kiwnął głową nadkomisarz Sobociński.
– Przepraszam, panie komendancie. Chciałem jak najszybciej wysłać do Warszawy odciski tego zabitego szefa bandy. W naszej kolekcji takich nie ma. No i jego liczne nazwiska. U nas nie był notowany – dodał Maciejewski.
– Proszę siadać.
Nie patrząc na Tomaszczyka, Zyga zajął miejsce naprzeciwko niego. Śledczy polityczny odchrząknął i pedantycznym gestem wyrównał plik papierów przed sobą.
– Jak już mówiłem panu komendantowi, czuję się w obowiązku zgłosić zastrzeżenia dotyczące ostatnich zajść. Nie wiem, czy podkomisarz Maciejewski… – nerwowo poprawił okulary – powinien być obecny podczas…
– Pan podkomisarz Maciejewski powinien być obecny. Zwłaszcza pan podkomisarz Maciejewski – powiedział z naciskiem Sobociński. – Zabrakło mu czasu na napisanie formalnego raportu, więc tym bardziej musi zabrać głos.
Tomaszczyk znów odchrząknął. Zyga miał chęć spytać, czy boli go gardło, ale się opanował. Splótł ramiona na piersi i słuchał.
– Panie komendancie – znów zaczął Tomaszczyk – ja, oczywiście, zdaję sobie sprawę, że według podkomisarza Maciejewskiego, a może i pana, spadłem tu z księżyca. Ale też posiadam pewne doświadczenie w służbie policyjnej i to, co się tutaj dzieje, jest dla mnie nie do pojęcia. Jak to możliwe, że w akcji są ranni i zabici, że zabity zostaje główny podejrzany, bez zeznań którego nie mamy szans, aby dojść do prawdy? No i ten skradziony peugeot! Właściciel sam wyręcza policję, dając w mordę złodziejowi, ale przynajmniej jest skuteczny. O podobnej skuteczności zapewne marzą i niektórzy z nas… – zawiesił głos i posłał znaczące spojrzenie w stronę Maciejewskiego. – Niestety efektem ich działań jest jedynie tanie efekciarstwo. A właściwie drogie efekciarstwo, bo cała lubelska policja musi świecić przez to oczami. No i cud prawdziwy, że podczas pościgu nie było cywilnych ofiar, bo sam pan komendant rozumie…