Выбрать главу

Mercedes rozpędził się na Lubartowskiej – szerokiej i jak wiele lubelskich ulic opadającej od centrum w dół. Potem przy moście nad Czechówką znów musieli zwolnić, żeby nie wpaść na leniwie poskrzypujący wóz konny. Na placu targowym po prawej stronie jak zwykle kłębił się tłum wiejskich bab, służących i gospodyń domowych, które robiły zakupy, korzystając z cen niższych niż rano. Jedna, obładowana koszami rozłożysta jejmość omal nie wpadła na maskę policyjnego auta. Szofer nacisnął klakson, na co baba tylko splunęła i ruszyła jak objuczony wielbłąd ku Browarnej.

– No jedźże! – przynaglił Tomaszczyk. Podskakując na coraz gorszym bruku, mercedes ruszył dalej.

Zatrzymali się dopiero naprzeciw przecznicy Czwartek pnącej się w górę ku podobno najstarszemu kościołowi w mieście. Szofer zawrócił i podjechali przed komisariat po drugiej stronie ulicy.

– Idziemy, Zyga – kiwnął ręką Tomaszczyk.

W środku przy stole za barierką siedział pochylony przodownik i pracowicie coś kaligrafował.

– Słucham. – Podniósł wzrok.

– Urząd Śledczy, podkomisarz Tomaszczyk. – Wywiadowca pokazał mu swoją blachę. – Potrzebuję kilku mundurowych na Ciasną 2.

– Tak jest, panie komisarzu – policjant poderwał się na baczność – ale…

– Co?

– Sam jestem. Ludzie w terenie.

– W terenie! – wykrzyknął Tomaszczyk. – A przy targu co chwilę ktoś wbiega pod auto. Dlaczego nikt tam nie stoi i nie wlepia mandatów, co? Wasze nazwisko! Zanotuję sobie.

Maciejewski uśmiechnął się kwaśno. Przez chwilę myślał, czyby zza pleców Tomaszczyka nie machnąć ręką do mundurowego w uspokajającym geście. Jednak zrezygnował, bo tamten nie wyglądał na zbyt rozgarniętego.

– Idziemy – powiedział, poprawiając kapelusz.

Zielny stał oparty o maskę samochodu i wlepiał wzrok w młodą Żydówkę, która szła powoli wznoszącą się stromo uliczką Czwartek. Zajął dobrą pozycję, tak żeby ani na moment nie stracić z oczu jej napiętych łydek, których nie zdołał przysłonić płaszcz.

– Trudno, jedziemy sami. – Tomaszczyk uderzył pięścią w otwartą dłoń. – Twój człowiek jest czujny, mam nadzieję. No, do auta!

Wybrylantynowany tajniak kiwnął głową, z żalem porzucił swój punkt obserwacyjny i usiadł z tyłu obok Maciejewskiego.

– No i co myślisz, Zygmunt? – odezwał się jakby mniej pewny siebie Tomaszczyk.

– Nic nie myślę, zbyt wielkie szczęście mnie przepełnia – burknął Zyga.

– Że co? – spytał zaskoczony podkomisarz.

– Dopiero siódmy rok służę w policji, a już drugi raz mam honor jechać służbowym autem. Ja ci tego, Adolf, póki życia, nie zapomnę.

Zielny odwrócił się do okna, żeby nie parsknąć śmiechem. Chciał oprzeć wzrok na czymś ciekawszym niż kark kierowcy, ale jak na złość Lubartowską nie przechodziła akurat żadna warta grzechu kobieta, więc zajął się oglądaniem fasad żydowskich kamienic.

Śledczy polityczny zacisnął swoje wąskie wargi i więcej się nie odzywał. Tymczasem czarny mercedes skręcił w Bonifraterską, a potem – przepuściwszy karetkę pędzącą do szpitala Jana Bożego – w Ciasną. Szofer zablokował autem bramę pod numerem 2 i zaciągnął ręczny hamulec.

Tomaszczyk wysiadł pierwszy. Nie musiał nawet pokazywać policyjnej blachy, dozorca sam podbiegł.

– Są wszyscy, panie komisarzu. Nikt nie wychodził – zameldował usłużnym tonem. – Tędy. – Wskazał miotłą klatkę schodową za swoją służbówką. – Drugie piętro, pod nazwiskiem Baumanowa.

– Idziemy, oczy z tyłu głowy. – Tomaszczyk rozpiął płaszcz i marynarkę. Wyjrzała spod niej kolba rewolweru.

– Tak jest – mruknął Zielny, poprawiając krawat. – Chodź pan! – rozkazał dozorcy.

Na schodach minęli starą Żydówkę z pustym kubłem na węgiel. Już otwierała usta, żeby zapytać, kogo szukają, gdy zobaczyła broń wyzierającą spod ubrania Tomaszczyka i cofnęła się do mieszkania. Zielny, który szedł na końcu, mijając kobietę, uchylił grzecznie kapelusza. Jeszcze bardziej przestraszona zatrzasnęła drzwi i słychać było, jak zamyka je na łańcuch.

Tymczasem cieć stał już przed mieszkaniem Baumanowej i popatrywał na Tomaszczyka, czekając jego poleceń.

– No, pukaj pan! – powiedział ten półgłosem. – Jak zapytają kto, mów pan: „dozorca”.

Nie zapytali, nikt nawet nie odchylił klapki wizjera. Drzwi wcale nie były zamknięte, bo policjanci nie usłyszeli odgłosu otwieranego zamka, tylko lekkie skrzypnięcie klamki.

– Panowie do kogo? – W progu stała wysoka ruda dziewczyna w grubych okularach opadających jej na mocno garbaty nos.

– Policja! – krzyknął Tomaszczyk, jedną ręką pokazując blachę, a drugą popychając swojego tajniaka, żeby wszedł pierwszy.

Mieszkanie było nieduże. Przedpokój służył jednocześnie za kuchnię, w następnym pomieszczeniu prócz małżeńskiego łóżka i gdańskiej szafy z trudem mieściło się lustro i odrapany damski sekretarzyk. Dopiero w ostatnim pokoju z niewielkim balkonem wychodzącym na podwórko stał stół, krzesła, fotel, oszklona biblioteczka i komoda z patefonem.

Tomaszczyk odetchnął, widząc, że szóstka młodych osób siedzi na swoich miejscach, nie próbując ani ucieczki, ani oporu. Podszedł bliżej i powiódł wzrokiem po zespole redakcyjnym „naszego sztandaru”.

– Dzień dobry… – zaczął ze złośliwym uśmiechem. – A może raczej szalom – poprawił się, zauważywszy, że wszystkie trzy dziewczyny przy stole mają wyraźnie semickie rysy. Tylko dwaj mężczyźni nie wyglądali na Żydów.

Nie odpowiedzieli, więc odwrócił się do kobiety w grubych okularach. Stała teraz obok biblioteczki, a Zielny trzymał ją mocno pod ramię.

– Pani Baumanowa? – zapytał Tomaszczyk. – Dokumenty! Inni też.

Jego tajniak położył dłoń na klamce drzwi balkonowych i wyjrzał na podwórko. Było ciasne, trójkątne, z jednego boku zamknięte parkanem i przytulonymi doń trzema wygódkami, z drugiego – oficyną.

Maciejewski został przy drzwiach. Wbił wzrok w rozpartego na fotelu na oko dwudziestopięciolatka w pumpach i narciarskim swetrze. Mężczyzna, choć był raczej niski, to szeroki w barkach, przez co wydawał się ledwo mieścić na siedzeniu. Leniwie śledził wzrokiem wywiadowców.

– I sam redaktor naczelny, towarzysz Zakrzewski! – ucieszył się Tomaszczyk, porównując jego kwadratową twarz ze zdjęciem w dowodzie. – A więcej was matka nie miała?

– Miała, miała – wycedził Maciejewski. – Policzyłeś kapelusze? – wskazał wieszak w przedpokoju.

– Policzyłem, są dwa.

– No właśnie! – uśmiechnął się Zyga. – Jeden tamtego… – Wskazał młodego człowieka z wąsikiem, który w zdenerwowaniu co chwilę zapinał i rozpinał górny guzik marynarki swojego popielatego garnituru. Zielny zauważył to i na wszelki wypadek obmacał mu wewnętrzne kieszenie.

– No a drugi Zakrzewskiego – wzruszył ramionami Tomaszczyk.

– Nie znasz się na modzie, Adolf. Czy towarzysz naczelny wygląda na kogoś, kto nosi kapelusz?

– To gdzie ten trzeci?

– A bo ja wiem? Może na podwórku w klozecie. Tomaszczyk uśmiechnął się – jak uznał Zielny – zapewne na myśl o głupiej minie komunisty, który spokojnie wychodzi sobie ze sracza, a na jego rękach niespodziewanie zatrzaskują się kajdanki.

– Idziemy! – skinął na swojego tajniaka.

Kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi, Maciejewski złapał za ramię Zakrzewskiego.

– Ze mną! – warknął. – Wy pilnujcie – przykazał służbowym tonem Zielnemu.

Zabrał redaktora do sypialni i pchnął go na łóżko.

– No co ty, Zyga? – zaśmiał się Zakrzewski. – Tak od razu w pościel?