– Wystarczy – przerwał mu nadkomisarz. – Wszyscy rozumiemy wymowę faktów, a na pańskie komentarze przyjdzie czas potem. Co pan na to, podkomisarzu Maciejewski?
Zyga podniósł głowę i rozejrzał się po gabinecie. Piłsudski groźnie marszczył brwi na portrecie obok godła, Sobociński nerwowo postukiwał skuwką pióra w blat biurka, Tomaszczyk triumfował.
– Obawiam się, że nic. – Zyga znów spojrzał na marsową minę marszałka na ścianie, a potem w oczy Sobocińskiego. – Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz przyjdzie mi się poddać ocenie pana komendanta. Niezwłocznie spiszę raport i dostarczę go na pańskie biurko. Na pańskie, bo jeśli chodzi o to, co myśli o mojej pracy pan Tomaszczyk, to sądzę, że… – znów zerknął na portret – że parafrazując Piłsudskiego, on może kury szczać prowadzać, a nie śledztwa mnie uczyć!
– Won! – wrzasnął nadkomisarz. – Obaj poszli won! Panie Maciejewski, raport za godzinę! A pan, Tomaszczyk… też lepiej nie pokazuj mi się na oczy.
Paląc papierosa na korytarzu, Zyga widział, jak Lennert chodzi po dziedzińcu komisariatu, oglądając swoje auto ze wszystkich stron. Kiedy wracali do Lublina w trzy wozy – CWS, peugeot i karetka więzienna – Maciejewskiemu przypadło prowadzić samochód mecenasa, bo prócz przodownika Kudreli on jeden miał papiery kierowcy. Tyle było po drodze drzew, w które mógł przygrzmocić i chociaż zdefasonować karoserię…
Lennert jeszcze raz obszedł swoje bordowe cacko. Wyraźnie zadowolony nawet podał rękę mundurowemu, podpisał kwity i tyłem wyjechał za bramę.
Maciejewski zmasakrował niedopałek w spluwaczce. Gdy zwłoki w jasnym płaszczu okazały się jedynie rzekomym trupem Lennerta, Zyga zaczął przemyśliwać, czy czasem prawnik – choć z pewnością jakoś zamieszany w aferę z wykopaliskami na Zamku, nie jest w niej tylko pionkiem. W dodatku pionkiem wystawionym do zbicia. Ale to mu nie pasowało, znał przecież swojego przyjaciela i wiedział, że do takiej roli się nie nadaje. Kiedy jednak Maciejewski usłyszał o nim w radio, a zwłaszcza gdy zobaczył, jak promienieje, odbierając swój samochód, pozbył się wątpliwości. Sam kiedyś chodził z podobnie zadowoloną gębą – kiedy to on, a nie Lennert, został mistrzem okręgu. Teraz i mecenas miał powody do satysfakcji – nie co dzień nadarza się okazja wykiwać całą policję. A przynajmniej prawie całą…
– Panie komisarzu… – usłyszał za plecami głos Grzewicza. Odwrócił się i zobaczył, że tajniak najwyraźniej zamierza go obciążyć jakimiś kwitami.
– Nie teraz.
Wszedł do gabinetu. Przez chwilę Zygę kusiło, żeby zamknąć drzwi na klucz.
– Jeśli mogę coś dla ciebie zrobić… – Kraft odsunął papiery.
– Dziękuję, Gienek, ale po co ten tragiczny ton? – uśmiechnął się podkomisarz. – Jeszcze nikt mnie nie wyrzucił z roboty. Gdzie jest Fałniewicz?
– Czeka. – Kraft wskazał ścianę, za którą urzędowali wywiadowcy kryminalni. – Co z raportem?
– Nic, przekazałem staremu. Jutro z rana odprawa całego kierownictwa z miasta. Ty też czuj się zaproszony. A jeśli naprawdę chcesz mi pomóc… – Maciejewski zawiesił głos.
– Tak?
– Wyciągnij gdzieś Tomaszczyka. Obojętnie pod jakim pozorem, ale ma zniknąć zza swojego biurka na jakiś kwadrans. A potem bądź tak dobry…
– …i zaraz o tym zapomnij? – zapytał zastępca.
– Ano właśnie – zatarł ręce Zyga.
– W porządku. – Kraft wstał. – Fałniewicz da ci znać, jak będzie czysto. Choć jest jeszcze jedna sprawa! – przypomniał sobie. – Wiesz, kto będzie kończył sprawę Bindera?
– Nie wojewódzka? – zdziwił się Maciejewski.
– Wojewódzka, ale nie z naszą prokuraturą. Jutro przyjeżdża z Warszawy delegowany sędzia śledczy. Hryczuk?… Hryński?…
Zyga zacisnął pięści. Słyszał tylko o jednym sędzim śledczym o podobnym nazwisku i była to ostatnia osoba, którą miał ochotę spotkać. Lub raczej od 1920 roku stale myślał, że bardzo chciałby go spotkać, tyle że nie w robocie, a raczej w ciemnej uliczce.
– Może Hryniewicz? – zapytał.
– Tak właśnie! – Gienek uderzył dłonią o biurko. – Hryniewicz. Może to jakaś szansa?
– Na to nie licz – bąknął Maciejewski.
Gdy został sam, ze złością kopnął stolik ze starą maszyną do pisania. Zachrzęściły metalowe czcionki, odskoczył w bok wałek. Zyga zaczął krążyć po pustym gabinecie. Odruchowo pomacał się po prawej wewnętrznej kieszeni marynarki. Miał tam ostatniego asa – szarą kopertę z „banku” Gajca. Po raz kolejny prześledził w myślach sposób, w jaki postanowił rozegrać to ostatnie rozdanie.
– Czysto – szepnął Fałniewicz, otwierając drzwi.
– Wóz albo przewóz – mruknął pod nosem Maciejewski.
Było po czwartej, kiedy Zyga i Fałniewicz wyszli razem z komisariatu. Tajniak postawił kołnierz, ale to nic nie pomogło. Przenikliwy ziąb brał się nie tyle z wiatru, co z wilgoci i niewyspania.
– Może wstąpimy gdzieś do knajpy? – zapytał Fałniewicz.
– Nie, chcę z tobą poważnie pogadać. Możemy jechać do mnie, tylko mam burdel.
– Ja mieszkam niedaleko, na Konopnickiej – zaproponował tajniak.
Przeszli obok banku Goldera w stronę teatru. Patrząc na starą wieżę ciśnień na placu obok, Maciejewski przez chwilę pożałował, że nie postarał się o pracę w takiej na przykład Warszawie, o co nieraz suszyła mu głowę Zofia. Fakt, miałby większe szanse spotkać Hryniewicza, ale jak widać, i Lublin nie był wolny od takich niebezpieczeństw. W dodatku tu, gdzie by się nie ruszył, też natrafiał na miejsca, które nie kojarzyły mu się najlepiej. A niby ponadstutysięczne miasto na wzgórzach, można powiedzieć: mały Rzym…
W milczeniu skręcili w Okopową, tam od jednego z ulicznych sprzedawców wystających pod szpitalem wojskowym Zyga kupił papierosy i zapałki. Przeszli Orlą zabudowaną niewielkimi kamieniczkami z fantazyjnie powyginanymi na secesyjną modłę balustradami balkonów. Maciejewski odnotował z zadowoleniem, że przynajmniej ta uliczka z niczym mu się nie kojarzyła. Nie przypominał sobie nawet żadnego poważnego przestępstwa, które miałoby tu miejsce.
– O, jesteśmy. – Fałniewicz wskazał bramę i weszli po drewnianych schodach na drugie piętro.
Kiedy Zyga znalazł się w mieszkaniu tajniaka, nagle zapomniał o swoich niewesołych myślach i całkiem zdębiał. Zdawało mu się, że zna na wylot nie tylko miasto, ale przede wszystkim swoich wywiadowców. A już na pewno by się nie spodziewał, że zaskoczy go czymkolwiek ten mrukliwy, skrupulatny Fałniewicz.
Tymczasem większą część ściany w jego niedużym mieszkaniu zajmowało wielkie akwarium. Miało niemal rozmiary wanny i pływało w nim kilka spasionych kolorowych ryb. Najokazalsza z nich była nawet podobna do swojego właściciela – czerwona na pysku, z takimi samymi grubymi wargami.
– Niech pan usiądzie, panie kierowniku. – Tajniak wskazał krzesło. – Kawy?
– Poproszę – powiedział Zyga, nie odrywając oczu od akwarium. – Cholera, Fałniewicz, na tę dużą w pięć minut można by złapać niezłego szczupaka!