– To karaś chiński, rasowy welon, panie kierowniku – obruszył się tajniak. – Przywiozłem go aż z Królewskiej Huty.
Maciejewski spróbował wyobrazić sobie Fałniewicza, jak telepie się ze Śląska w wagonie osobowym, a w rękach cały czas ściska słój z karasiem. Pewnie wyskakiwał na co którejś stacji, żeby zmienić mu wodę. Nie, tego faceta w roli rybiej niańki Zyga w żaden sposób nie potrafił sobie wyobrazić.
Welon podpłynął bliżej szyby. Wtedy dopiero podkomisarz dostrzegł długi, rozdwojony ogon, który bardziej przeszkadzał, niż pomagał w pływaniu. Jako wędkarz Maciejewski był przyzwyczajony do ryb o zupełnie innych kształtach – bardziej podobnych do całej dłoni niż zwiniętej w pięść. Ale w tej, choć wyglądała pokracznie, było coś sympatycznego. Poruszała się tak, jakby chciała dać komuś w mordę. I cały czas marniała pyskiem, być może powtarzając bezgłośnie: „szlag, szlag, szlag” lub „cham, cham, cham”. Co chwilę srała albo próbowała wyrwać jakąś roślinę.
Po kilku minutach Fałniewicz wrócił z kawą.
– Mnożą się? – spytał Zyga, sądząc, że może tajniak dorabia rasowymi welonami do skromnej policyjnej pensji.
– Ikrę składają, tylko że nie mam czasu zajmować się narybkiem. Zjadają. Ale tak popatrzeć sobie można… Uspokaja.
– Ja łowię, to też uspokaja. Jednak ja z czym innym. Słuchaj, Fałniewicz… Papierosa?
– Co się stało, panie kierowniku? – zapytał wreszcie tajniak.
– Jeszcze nic takiego, ale się stanie. Miałem powiedzieć wam obu, tyle że Zielny w szpitalu… Nie musi nic wiedzieć. Słuchaj, Fałniewicz, jutro ktoś wyleci z wielkim hukiem: Tomaszczyk albo ja. Jeśli Tomaszczyk, to w ogóle nie ma o czym gadać. A jak ja, to dla pełnej jasności: żadnych głupot! Mnie nie pomożecie, sobie możecie zaszkodzić. I to nie byłby dla mnie żaden interes. W końcu, jeśli wylecę, zawsze dobrze mieć znajomości na policji.
Parząc sobie palce od szklanki, wypił potężny łyk kawy. Fałniewicz podał paskudną, ale za to mocną.
– Nie zapytasz, co możesz dla mnie zrobić? – mruknął Zyga. – Komisarz Kraft zapytał.
– To jasne, że jeśli coś mogę, kierowniku… No to zrobię, jasne.
– Nic specjalnie trudnego, za to bardzo ważne. Jutro musisz być w komisariacie najpóźniej wpół do dziewiątej, godzinę przed odprawą kierownictwa. Tomaszczyk pewnie zjawi się koło dziewiątej. Nie może mieć czasu, żeby przejrzeć papiery przed odprawą. Choćbyś miał naszczać na dywan, nie daj mu przejrzeć tych cholernych akt.
– Załatwione. – Fałniewicz potężnym łykiem opróżnił prawie pół szklanki.
Maciejewski nachylił się ku niemu.
– Gdyby jednak nie wyszło, od razu z tym do mnie, sam nic nie kombinuj. A potem zniknij wszystkim z oczu, jasne?
– Panie kierowniku, obrażać mnie pan może w robocie, ale nie u mnie w domu. Skoro powiedziałem, że załatwione, to załatwione. Kielicha?
– Ale tylko jednego. Chcę jeszcze sprawdzić, jak się miewa Zielny.
Pod wieczór w szpitalu św. Wincentego było pusto i spokojnie. Maciejewski wolno szedł po schodach, obracając w dłoniach niezapalonego papierosa. Z westchnieniem schował go z powrotem do paczki. Szpital powitał podkomisarza bielą kafelków, smrodem spirytusu, chemikaliów i trudną do określenia wonią bólu. Jej najbardziej nienawidził.
Przyspieszył kroku, mijając piętro oddziału chorób płuc, na którym umierała Zofia. Tu szpitalne upiory straszyły go najdotkliwiej. Widział ją wówczas tylko raz, z daleka, gdy kazał mu przyjść sam sławny doktor Arnsztajn wezwany na konsultację.
– Kwestia godzin – powiedział. – Mógłbym przenieść pacjentkę do siebie, do szpitala żydowskiego. Mamy nowocześniejszą aparaturę. To da się zrobić, ale nie warto, nie w tym stanie. Niech pan idzie do niej.
– Ja?! – warknął wtedy Zyga. – Niech tamten idzie.
– Tamtego jutro będą chować. W życiu nie widziałem równie rozległych zmian gruźliczych. – Doktor zakaszlał w zwiniętą dłoń.
Maciejewski nie zrozumiał, co Arnsztajn chce mu przez to powiedzieć. Dopiero po chwili do niego dotarło, że to nie było znaczące chrząkanie. Doktor na moment stracił oddech.
– To nic, to nic… – wydusił w końcu lekarz. – Niech pan do niej idzie, bo będzie pan tego żałował całe życie. Wiem, co mówię.
– A co pan, doktorze, taki moralista?! – wybuchnął Maciejewski. – Czy to nie prawo mojżeszowe każe kamienować nierządnice?
Arnsztajn wbił w niego zmęczone, przekrwione oczy.
– Niech pan nie udaje większego Żyda ode mnie! Nie mówię teraz jako jej lekarz, ale… pański.
– Przepraszam, nie chciałem urazić pana doktora – zreflektował się Zyga, ściszając głos. – To… nerwy. Dziękuję za wszystko, ale… nie, tak postanowiłem.
– Jak pan sobie chce! – burknął rozdrażniony lekarz, podając rękę na pożegnanie. – Proszę zatelefonować z rana.
Maciejewski przez szybę w drzwiach rzucił wtedy okiem na wynędzniałą żonę. Kiedyś ładna, owalna twarz przypominała mu trupią czaszkę obciągniętą cienką skórą. Wargi szeptały coś bezgłośnie, włosy lepiły się do czoła.
Wyszedł, ale wrócił jeszcze w nocy. Okno szpitalnej sali było już ciemne, a on stał i w nie patrzył. Czy gdyby wszystko ułożyło się na odwrót, gdyby to on uciekł z inną, ona by mu wybaczyła? Nie, na pewno nie! Zofia – wzór cnót chrześcijańskich, bezdzietna Matka Polka, która co niedzielę ciągała go do kościoła?! I która, uznawszy chyba, że Maciejewski jest nie do odratowania, odeszła ze znanym lowelasem, oficerem tutejszego baonu pancernego. Bardziej nie mogła zrobić mu na złość, wiedziała, jak nie cierpiał wojskowych! Ale póty dzban wodę nosi… Doktor Arnsztajn też niedawno zmarł na gruźlicę…
Myśli podkomisarza przerwało głuche stukanie w posadzkę. W końcu korytarza kuśtykał nieporadnie o kulach jakiś człowiek w piżamie. Podkomisarz zerknął za okno. Światła latarń nieco rozpraszały jesienny mrok. Zobaczył oficynę, gdzie niegdyś mieścił się szpital choleryczny dla chrześcijańskich kobiet i niewielki ogród – dawny cmentarz przykościelny.
Pchnął drzwi chirurgii.
– Proszę pana, to nie pora odwiedzin.
Odwrócił głowę. Z dyżurki wyszła zakonnica w białym habicie i czepku. Była chuda i wysoka jak gotycka katedra i tak samo surowa, jeśli sądzić po jej minie.
– Przepraszam, siostro – uchylił kapelusza – tu leży mój kolega, policjant. Jestem podkomisarzem, to ja dowodziłem akcją, kiedy postrzelili go bandyci. Nie mogłem przyjść wcześniej, a koniecznie muszę go zobaczyć. Bardzo proszę.
Pokiwała głową. Brzegi jej czepka zakołysały się jak skrzydła.
– Nie jest pan pierwszy – oznajmiła.
Maciejewski posłał jej zdumione spojrzenie.
– Pana też nie powinnam wpuścić, ale skoro już pan tu jest… Pięć minut, naprawdę, i to tylko dlatego, że nie ma siostry oddziałowej. Sala numer pięć.
– Rozumiem. I dziękuję siostrze.
Idąc wielkimi krokami do wskazanych drzwi, żałował, że nie kupił czekoladek. Po nieprzespanej nocy, szaleńczym pościgu i draństwach tego dnia czułby się dużo lepiej, gdyby miał teraz bombonierkę pod pachą. Pal sześć Zielnego! On i tak wolałby wódkę, jednak mogąc je wcisnąć siostrze, poczułby się jakby lżejszy.
„Miękniesz” – wyrzucił sobie i nacisnął klamkę.
Zielny w białej szpitalnej koszuli i opatrunkach znów wyglądał jak Valentino w „Synu Szejka”. Brakowało mu tylko kufii na głowie, jednak o brylantynie nie zapomniał. Siedział uśmiechnięty i rozmawiał o czymś z młodą, zgrabną dziewczyną, której spod kapelusza wyglądały gęste, kasztanowe włosy. Kiedy odwróciła się i odruchowo poprawiła okulary, Zyga ze zdziwieniem rozpoznał pannę Jadwigę, maszynistkę z komisariatu.