– Dobry wieczór – mruknął.
– Dobry wieczór, panie komisarzu – odpowiedziała równie zaskoczona.
– Dobry wieczór, panie kierowniku. Już wszystko wiem – zaczął paplać Zielny. – Panna Jadzia przyniosła więcej nowin niż Polska Agencja Telegraficzna. Że też mnie tam nie było!
– Taki jesteś radosny, jakbyś to umyślnie wykombinował!
– A jak! – roześmiał się tajniak. – Nie zabili, karmią, myją, medal przypną. Nie ma to jak dać się postrzelić. – Nagle spoważniał i spytał szeptem: – A czy coś nie tak, panie kierowniku?
– Skąd, Zielny?! Wszystko doskonale. Złapaliśmy zabójców Gajca, a ten cały wąsal zastrzelony. Trochę szkoda, no ale najważniejsze, że sprawa zamknięta.
– Proszę panów, nie wolno tak głośno mówić, tu są chorzy. – W drzwiach pokazała się zakonnica. – I miało być pięć minut – przypomniała, zerkając na zegarek.
– Tak, tak, przepraszam. – Dopiero teraz Maciejewski zwrócił uwagę, że po przeciwnej stronie sali, za parawanem ktoś poruszył się na łóżku. – Już idziemy. Powiedz jeszcze, potrzebujesz może czegoś?
– Panna Jadzia wszystko mi przyniosła: owoce, kompot, gazety… Tylko palić, cholera, doktór nie pozwala.
– No i dobrze. Musisz oszczędzać na krawca. Trzymaj się, Zielny.
– Do widzenia, panie kierowniku.
Maszynistka wstała i podała rannemu dłoń. Zyga nie miał już wątpliwości, kto oprócz owoców i kompotu przyniósł kwiaty, które stały na szafce nocnej obok łóżka tajniaka.
– Przyjdę jutro, panie Tadziu – obiecała szeptem.
– Będę czekał, niecierpliwie czekał, panno Jadziu. – Pochylił się, na ile pozwalały opatrunki, i cmoknął ją w rękę.
Milcząc, zeszli na dół. Dopiero gdy stanęli pod bramą szpitala, Maciejewski dał upust swojemu zdziwieniu:
– Co pani w nim widzi, panno Jadwigo? Może to i ranny bohater, ale w sumie prosty chłopak.
– Za to przystojny, panie komisarzu – odparła.
Maciejewski bezwiednie dotknął swojego połamanego nosa.
– Fakt, istny Valentino – mruknął.
A potem pomyślał, że skoro nie miał czekoladek którymi mógłby obdarować wyrozumiałą zakonnicę, pozwoli sobie na równie kosztowny gest.
– Wezmę dziś dorożkę, panno Jadwigo. I chętnie odwiozę panią do domu, bardzo proszę.
Rozdział 7
Kiedy Maciejewski otworzył oczy, zobaczył, że jest przykryty całkiem czystą kołdrą, zaś po jego prawej – a nie jak zwykle lewej ręce – znajduje się okno. W dodatku przysłonięte białą, delikatną firanką i z pelargonią na parapecie. Obok Zygi leżała jakaś dziewczyna o ciemnobrązowych, lekko falujących włosach i kształtnym, choć ciut za długim nosie. Dopiero zauważywszy okulary na nocnym stoliku po jej stronie, rozpoznał w niej pannę Jadwigę.
Pościel była świeża i gładka, zbyt świeża i gładka! Zyga nieznacznie odkrył kołdrę, zsuwając się z łóżka. Panna Jadwiga drgnęła przez sen. Długa koszula nocna z ciepłej flaneli odkryła pół łydki i nieco zjechała z ramienia. Maciejewski musiał przyznać, że dziewczyna miała naprawdę ładną skórę pokrytą jasnymi, rzadkimi piegami, ale nie wzbudzała żadnej ekscytacji. Zupełnie inaczej niż Róża, która rano, zmęczona miłością, z lekko podkrążonymi oczami, wydawała się jeszcze bardziej ponętna niż wieczorem umalowana, świeżo wyperfumowana. Bo jakie uczucia wzbudzała w nim Zofia, starał się to wyrzucić z pamięci. Okrył ostrożnie dziewczynę i wstał.
Był w spodniach bez paska, w rozpiętej pod szyją koszuli i w skarpetach, w których na szczęście nie zdążyła przetrzeć się dziura na pięcie.
Wyjrzał przez okno.
„Chmielna!” – Rozpoznał budynek szkoły dla gospodyń po przeciwnej stronie ulicy, wyschnięte badyle zarośli nad płynącą leniwie Czechówką i mały staw, przy którym siedział z wędką jakiś stary Żyd. Spojrzał na zegarek – dochodziła siódma.
– To miał być tylko miły gest – mruknął do siebie z dezaprobatą.
Nie zamierzał bawić się w donżuana. Mniej już nawet chodziło o Zielnego – kto jak kto, ale on najlepiej powinien rozumieć, że kobiety tak jak bilety Narodowego Banku Polskiego z samej swej natury przechodzą z rąk do rąk. Zwłaszcza że romans tajniaka z panną Jadwigą był najwyraźniej w początkowej, niezobowiązującej fazie. Bardziej martwiło podkomisarza, jak ten incydent może wpłynąć na pracę Wydziału Śledczego, czy maszynistka nie zechce wykorzystywać sytuacji, do której… Właśnie, jak do niej doszło?! Nie pamiętał.
Brak snu i zmęczenie, przy którym człowiekowi urywa się film, podziałały na Zygę lepiej niż flaszka na czczo. Długo zbierał myśli, a mimo to przypomniał sobie tylko ten moment, gdy panna Jadwiga, wysiadając z dorożki, powiedziała, że Maciejewski źle wygląda i czy nie wstąpiłby na filiżankę kawy…
„Opium dodała?!” – zaśmiał się w duchu.
Jego marynarka wisiała na oparciu krzesła przy owalnym, przykrytym wyszywanym obrusem stole. Obok pustego wazonu leżała kabura z rewolwerem i przypięte do niej skórzane szelki.
Zyga ubrał się, wtedy na desce do prasowania zobaczył swój krawat – pedantycznie złożony. Poniżej, na dywanie, stały buty. Kapelusz dostrzegł na haku wbitym w ścianę obok parawanu dzielącego małą wynajętą klitkę panny Jadwigi na część łazienkową i tę gościnną. Rozejrzał się za swoim okryciem. Zauważył je na wieszaku zaczepionym o niedomknięte skrzydło drzwi szafy. Po płaszczu najwyraźniej ktoś kilkakrotnie przejechał szczotką, usuwając co większe plamy błota.
Maciejewski wiązał właśnie krawat, kiedy spod łóżka dobiegł go dźwięk budzika. Był jeszcze gorszy niż jego – niepodobny do telefonu, raczej do dzwonka w szkole. Czytał w dzieciństwie „Wspomnienia niebieskiego mundurka”, gdzie Gomulicki rozwodził się nad melodią szkolnych dzwonków. Sam nie pamiętał żadnej związanej z nimi metafizyki. No może poza ich wyjątkowo złośliwym brzmieniem, gdy pierwszą lekcją miała być łacina.
– Dzień dobry… – powiedział do przecierającej oczy dziewczyny – panno Jadwigo… – dodał niepewnie. Cholera, może już byli po imieniu!
– Dzień dobry, panie komisarzu – odparła, sięgając po okulary. Po chwili okryła się szczelniej kołdrą. – Proszę się odwrócić.
Zaszeleściła pościel. Zyga zobaczył w lustrze stojącym przy toaletce pod oknem, jak ręka dziewczyny sięga po coś leżącego po lewej stronie łóżka.
– Przepraszam panią, ale przez ostatni tydzień prawie nie spałem – zaczął. – Czy może mi pani przypomnieć, co ja tu robię?
– Zasnął pan w dorożce, więc pomyślałam, że jak napije się pan kawy… Sądziłam, że jeśli dam jeszcze koniak, to poczuje się pan lepiej. Tymczasem… Boże, jak pan chrapał! – zachichotała całkiem wdzięcznie. – A tu jak pan widzi, jest tylko jedno łóżko… Może już pan patrzeć.
Stała przed nim młoda kobieta w przydeptanych kapciach, w grubym szlafroku i z włosami wołającymi o grzebień. Zydze nie wiedzieć dlaczego, przypomniały się prostytutki, które wraz z Zielnym zerwali we wtorek z łóżek wcześnie rano, a więc o jakże nieprzyzwoitej dla tych pań porze. Panna Jadwiga była wyraźnie zmieszana całą tą dwuznaczną sytuacją.
„Typowe! – pomyślał ze złością. – Zaprasza obcego faceta, a rano się rumieni! Zofia też się pewnie na początku wstydziła, kiedy tamten… – znów przypomniał sobie zmarłą żonę. – Dobrze przynajmniej, że między nami naprawdę nic nie było”.
– Zje pan coś? – zapytała panna Jadwiga.
Nie padło ani słowo o leżącym w szpitalu Zielnym, a podkomisarz miał coraz większą ochotę na jajka na miękko. I to było bardzo niebezpieczne. Groziło udomowieniem, przyzwyczajeniem, kolacją i niepotrzebnymi komplikacjami.