– Dziękuję za wszystko, ale muszę iść – postanowił, uprzedzając jeszcze głupsze myśli, jakie mogłyby mu przyjść do głowy. – Jest pani aniołem, panno Jadwigo. Do zobaczenia. – Szarmancko ucałował ją w rękę i wyszedł.
Już na ulicy Maciejewski kopnął ze złością w drzwi szkoły gospodarstwa domowego. Był piekielnie głodny. Tymczasem z powodu własnych skrupułów zrezygnował ze śniadania u panny Jadwigi, a szkolną jadłodajnię – podobno karmiącą naprawdę smacznie i tanio – otwierano dopiero o ósmej. A nie zamierzał tu stać i czekać ponad pół godziny. Sąsiedzi maszynistki na pewno mieliby wtedy temat do ciekawych plotek.
Na śniadanie zapalił więc papierosa i poszedł w stronę komisariatu. Minął szpital weneryczny świętego Józefa, przed którym mimo tak wczesnej pory kręcił się niespokojnie jakiś student. Zajrzał na postój taksówek, licząc, że może pogada z panem Florczakiem, ale stało tam tylko jedno auto, a szofera nie znał. W końcu w małym sklepiku na Cichej kupił dwie bułki i mleko. Właśnie wyszło słońce, więc usiadł z tym wszystkim na ławce na Placu Litewskim. Zaraz z dachu poczty wypatrzyły go gołębie. Sfrunęły całym stadem, lecz kiepsko trafiły. Zyga ani myślał się z nimi dzielić.
Dzień był chłodny, ale robił się coraz bardziej słoneczny. Maciejewski stał w otwartym oknie gabinetu i popijał dym papierosowy obrzydliwą herbatą. Zwykle nie palił przy Krafcie, który rzucił papierosy rok temu, gdy urodziło mu się czwarte dziecko, zresztą znowu córka. Gienek więc oszczędzał.
Jednak tego ranka Zyga musiał czymś zająć ręce i przytłumić nerwy. Niestety ledwo uspokoiła go trochę nikotyna, na Krakowskim Przedmieściu rozwrzeszczeli się gazeciarze:
– „Eeexpress Lubeeelskiii”! Prawnik pobił bandytę! „Eeexpress Lubeee…”
– „Kuuurier”! Wyjaśniona zagadka morderstwa redaktora Bindera! Nagroda policji dla mecenasa Lenneee…
– „Głoooos”! Osiem stron za dwadzieścia groszy! Zwolnienia w cegielni na Czechówce. Osiem stron „Głosu”!
Na biurku Zygi wszystkie te gazety leżały już od godziny przyniesione wraz z poranną pocztą. Jednak nie miał najmniejszej chęci ich czytać. Pocieszające było jedno – limit sensacji aż do końca roku został wyczerpany. I jeśli go nie zwolnią ze służby, do najbliższego święta narodowego daleko, więc będzie mógł odpocząć, zajmując się zwyczajnymi napadami bandyckimi, kradzieżami w sklepach i fabrykach, porachunkami nożowników urozmaiconymi co najwyżej trupem płynącym Bystrzycą.
Spojrzał na pierwsze strony miejscowych gazet. Z liczących się brakowało jedynie żydowskiego „Lubliner Tugblat”, z którym gazeciarze biegali tylko po Starym Mieście i Lubartowskiej.
– Denat miesiąca – mruknął podkomisarz. – Albo i roku.
Już chciał odsunąć pachnące farbą płachty jak najdalej od siebie, ale nawyk zwyciężył i Zyga zaczął je przeglądać. Trąbicz pierwszy łyknął wygodną dla starostwa wersję śmierci Bindera i „Kurier” zamieścił nawet jego zdjęcie. Maciejewski był pewien, że je zobaczy jeszcze nieraz ekshumowane przy okazji co większych politycznych awantur między zarządem komisarycznym miasta a prawicową opozycją. Tyle że raczej w „Głosie”, gdy nowy redaktor naczelny okrzepnie i przestanie się trząść, że zamkną mu pismo.
Kraft popatrzył na Zygę krzywo, jednak nic nie powiedział.
Podkomisarz przebiegł wzrokiem nagłówki „Expressu”. Tak, bez wątpienia Lennert samotnie stawiający czoła rosnącej przestępczości był lepszym tematem niż jakiś tam martwy od tygodnia sympatyk Dmowskiego. Artykuł o bohaterskich wyczynach mecenasa zaczynał się na pierwszej stronie i kończył na trzeciej. Dalej całą czwartą zajmowała wielka reklama Kasy Kredytowej Towarzystwa Przemysłowców Lubelskich. Napis wielkimi literami zachęcał:
…Przyjmuje wkłady w złotych
i dolarach, załatwia akredytywę, inkaso
i wszelkie czynności w zakres
bankowości wchodzące…
Maciejewski, czytając między wierszami, mógł sobie jednak dośpiewać znacznie więcej:
…a w czas kryzysu ratuje
przed bezrobociem dziennikarzy,
jak również tych funkcjonariuszy
oraz urzędników publicznych,
którzy w swojej służbie kierują
się świadomością, że nie każda
prawda nas interesuje.
Nie miał pojęcia, ile może kosztować wykupienie całej strony. Domyślał się tylko, że dla przyjaciół Lennerta całkiem niedużo, a gazecie pozwalało to przeżyć co najmniej kilka numerów dłużej.
Podkomisarz zgasił papierosa i wygładził odstający kołnierzyk pomiętej koszuli. Czekała go jeszcze bitwa z Tomaszczykiem.
– Czego mi w kółko głowę zawracacie?! – usłyszał Zyga, idąc na odprawę. To Tomaszczyk darł się na Fałniewicza.
– Ale panie komisarzu, rękę bym sobie dał uciąć! Mówili o nielegalnym strajku – upierał się tajniak.
Tomaszczyk ścisnął pod pachą swoją teczkę i ruszył w stronę gabinetu komendanta. Fałniewicz odprowadził go wzrokiem, po czym mrugnął do Maciejewskiego.
Ten kiwnął głową. Dochodziło wpół do dziesiątej.
Odprawa trwała już prawie godzinę. Tym razem Sobociński chciał zająć się wszystkimi sprawami, które zeszły na boczny tor kosztem Bindera, a potem Jeżyka. Wreszcie postanowił definitywnie zamknąć samobójstwo Gajca. Tomaszczyk sięgnął po teczkę.
Ledwie jednak ją otworzył, na podłogę wypadła szara koperta, a z niej posypały się banknoty. Kierownicy komisariatów zamilkli, nawet Sobociński odłożył zdziwiony pióro.
– A tego chyba nie było w wykazie dowodów rzeczowych – pierwszy odezwał się Zyga.
Tomaszczyk zupełnie zdębiał. I zrobił najgłupszą rzecz, jaką tylko mógł zrobić – zaczął zbierać pieniądze, zostawiając na nich ślady własnych linii papilarnych.
– Panie komendancie – znów wtrącił Maciejewski. – Proszę o zgodę na zabezpieczenie tej koperty jako dowodu. Mam powody przypuszczać, że znajdują się na niej odciski tego samobójcy, Adama Gajca. Na banknotach również.
Tomaszczyk wyprostował się. Nadal milczał, ale jego twarz była coraz bardziej purpurowa. Aspirant Szewczyk z III Komisariatu pierwszy zrozumiał, co się święci. Wstał i stuknął obcasami.
– A tak – mruknął Sobociński w stronę mundurowych. – Panowie są wolni.
Dopiero gdy zamknęły się za nimi drzwi, Tomaszczyk odzyskał głos.
– To prowokacja, panie nadkomisarzu! – wykrzyknął. – Wystawianie na szwank powagi i funkcjonowania Urzędu Śledczego!
– Mów pan po ludzku, a nie jak z gazety – warknął komendant.
– Przecież u Gajca znaleziono mniej niż pięćdziesiąt złotych.
– A kto podpisał raport z przeszukania? – spytał Zyga. – Chwileczkę… – Sięgnął po jego papiery. – „A. Tomaszczyk”. Sprytnie! Drobne na stół, gruba forsa do kieszeni. Chyba skądś to znamy, prawda, panie komendancie?
Nadkomisarz nie zareagował. Cały czas patrzył wściekłym wzrokiem na szarą kopertę.
– Panie komendancie, przysięgam… – zaczął Tomaszczyk.
– A na co mi pańskie przysięgi! – wybuchnął Sobociński. – Całe kierownictwo miejskiej policji widziało, jak z teczki sypie się pańska półroczna pensja. Jak chcesz pan to wytłumaczyć?
– To prowokacja…
– Czyja, do ciężkiej cholery?! – Nadkomisarz walnął otwartą ręką w stół. – Może ja oszczędzałem tylko po to, żeby pana skompromitować, co?
– Panie komendancie – znów wtrącił się Zyga. – Z dodatkowych zeznań znajomych Gajca wynikało jasno, że miał oszczędności. A podczas zabezpieczenia miejsca zdarzenia podkomisarz Tomaszczyk nie znalazł ani pieniędzy, ani książeczki PKO. Więc gdzie są pieniądze? No chyba oczywiste, że widzimy je przed sobą.