– Milcz pan! – warknął komendant. – Nie życzę sobie w tym miesiącu ani jednego skandalu więcej! Panie Tomaszczyk, tam jest maszyna do pisania. – Komendant wskazał przeciwległą ścianę. – Siadaj pan i pisz oświadczenie. Jeden egzemplarz zostanie u mnie, drugi zabezpieczy podkomisarz Maciejewski…
– Ale jakie oświadczenie? – spytał Tomaszczyk. Kropla potu spłynęła mu po nosie, ale nawet jej nie poczuł, tylko tkwił skamieniały za stołem.
– Co pan?! Zwyczajne. Że przywłaszczył pan sobie dowód rzeczowy niewykazany w raporcie, że dobrowolnie się pan przyznaje, żałuje i tak dalej. Bardzo mnie ucieszy, kiedy pan wreszcie zniknie z mojego komisariatu. Kiedy tu pana nie było, wszystko szło jak należy.
– I dla jasności, Tomaszczyk – Zyga wymierzył w niego palec niczym lufę rewolweru – ja tę moją kopię porządnie zabezpieczę. Ale ani w biurze, ani u siebie w domu. Niech ci nic sprytnego po głowie nie chodzi, ja nie jestem Gajec.
– Proszę mi nie przerywać! – huknął komendant. – Trzeci egzemplarz oświadczenia otrzyma drogą nieoficjalną pański przełożony. Co z nim zrobi, nie moja sprawa. Może go pan błagać albo co innego, wszystko mi jedno.
– Odmawiam! Kategorycznie odmawiam! – Tomaszczyk zerwał się z krzesła. Kolejna kropla potu spłynęła spod oprawek okularów na policzek.
– Woli pan, żebym nadał tej sprawie bieg oficjalny? Nawet jeśli się pan wybroni, robotę pan straci, to pewne.
Słuchając tych słów wypowiadanych rzeczowym głosem Sobocińskiego, Tomaszczyk wyglądał coraz bardziej żałośnie. Jak uznał Zyga, nigdy jeszcze aż tak bardzo nie przypominał wrednego nauczyciela łaciny przyłapanego – dajmy na to – na składaniu nieprzyzwoitych propozycji uczennicom. Maciejewski wolałby go co prawda widzieć na ławie oskarżonych, ale jako doświadczony policjant wiedział, że to był rozsądny kompromis.
Nagle Tomaszczyk spojrzał uważnie na Zygę, jakby go zobaczył pierwszy raz w życiu.
– Podrzuciłeś! – warknął.
– Jak śmiesz?! – Podkomisarz wstrzymał oddech. Udało się, natychmiast poczerwieniał i nikt nie mógłby mu zarzucić, że nie z oburzenia.
– Właśnie! – ryknął komendant. – Jak pan w swojej sytuacji śmie jeszcze oskarżać oficera policji o nieskazitelnym przebiegu służby?! Oficera, któremu ja sam, rozumiesz pan… – walnął pięścią w biurko, aż z drżących ust wystrzeliły mu na blat i papiery kropelki śliny -…któremu ufam jak samemu sobie. Wbij pan to sobie do głowy i pisz, do cholery, pókim dobry, kurwa-je-mać! – wypluł przekleństwo, poderwał się i takim gestem, jakby chciał dodać: „paszoł won!”, ponownie wskazał Tomaszczykowi mniejsze biurko z maszyną do pisania w kącie pokoju. – Papier i kalka w szufladzie – objaśnił Zyga.
– A teraz wynoś się pan! – warknął Sobociński. – Na dobre.
Tomaszczyk bez słowa opuścił gabinet. Maciejewski zabrał ze stołu swoją kopię oświadczenia i wstał.
– To jeszcze nie koniec pańskich kłopotów – zatrzymał go komendant. – Niech pan siada.
Zyga spojrzał zdziwiony na Sobocińskiego. Komendant zagryzł wargi i pokiwał głową.
– Idą ciężkie czasy – mruknął.
– Ma pan komendant na myśli kryzys gospodarczy?
– Mam na myśli ciężkie czasy dla pana, podkomisarzu Maciejewski. Tolerowałem pańskie… nazwijmy to: ekstrawagancje. W teatrze wybacza się je primadonnom, a na komisariacie dobrym śledczym. O ile zwierzchnik też jest prawdziwym policjantem, a nie tylko urzędnikiem.
– Bardzo to w panu cenię – bąknął coraz bardziej zaskoczony Zyga. – Chyba nie ma pan większych zastrzeżeń…
– Wyłącznie mniejsze – przerwał mu komendant. – Jednak nie to jest przyczyną pańskich kłopotów. Krótko mówiąc, żegnamy się. Za dwa tygodnie muszę się stawić w Rzeszowie. Krzywdy niby nie zrobili, panie Maciejewski, też będę komendantem powiatu. Tam Ukraińcy, agenci bolszewiccy, więc co się ma dobry oficer nudzić w spokojnym Lublinie, nie uważa pan? Tak mi powiedzieli.
– A kto na pana miejsce? – spytał z niepokojem Zyga. Na chwilę w jego głowie pojawiła się absurdalna myśl, że może on. Choć nie, to byłoby nieprawdopodobne.
– Nadkomisarz Makowiecki, komendant z Białej Podlaskiej.
– Nie znam, panie komendancie – pokręcił głową śledczy.
– To pan pozna, i to dobrze. Inspektorzy piszą, że wzorowy oficer, ale między nami: sukinsyn.
– Bardzo mi przykro, panie nadkomisarzu.
– Już niedługo będzie panu jeszcze bardziej przykro. Niech się pan, na miłość boską, przestanie spóźniać na służbę i zacznie przyzwoicie ubierać. Boks jakoś ujdzie.
– Tak jest.
– A jakby było źle, niech pan pisze. Spróbuję pana przenieść do Rzeszowa.
Podkomisarz długo patrzył na telefon, zanim podniósł słuchawkę i wykręcił 5-15.
– Dzień dobry, ambulatorium? – zapytał, choć nie było to konieczne. Odebrała ta sama kobieta o wiecznie opryskliwym głosie, z którą miał przykrość nieraz rozmawiać. – Proszę poprosić do aparatu siostrę Różę Marczyńską.
Dziś go jednak zaskoczyła, bo zmieniła ton i powiedziała prawie słodko:
– Już idę, proszę poczekać.
Nie minęło pół minuty, kiedy doleciał go gdzieś w tle śmiech Róży.
– Halo? Róża Marczyńska przy aparacie.
– Dzień dobry, tu Munio.
Kraft, który właśnie jadł kanapkę, omal się nią nie zadławił.
Podkomisarz stanął tyłem, żeby na niego nie patrzeć, i kontynuował:
– Nie masz pojęcia, co to był za koszmarny tydzień, za to dziś zapraszam cię na kolację. Co ty na to?
W ambulatorium Kasy Chorych na Hipotecznej najwyraźniej coś musiało się stać. Róża dłuższą chwilę nie odpowiadała, za to słyszał jej stłumiony głos gdzieś obok słuchawki.
– Halo? – Odchrząknął. – Źle słyszę.
– Muniu, nie gniewaj się, ale nie dzisiaj. Bo ja wiem, może po niedzieli… Teraz chłody i jest tylu pacjentów, a ja tak łatwo się męczę! – powiedziała to ot tak, lekko, jakby się cieszyła z nawału pracy. – Zadzwonię na pewno. – I odłożyła słuchawkę.
– Fatalnie – odezwał się Gienek, przełykając kęs. – Źle rozegrane. Zamiast przeprosić, że nie dzwoniłeś, ty jeszcze łaskawie wyznaczasz jej audiencję.
– A co ty możesz o tym wiedzieć? – skrzywił się Zyga.
– Więcej niż myślisz. Jestem w małżeństwie prawie dziesięć lat i nigdy się z żoną nawet nie pokłóciłem. Zresztą jak nie wierzysz, to zapytaj Zielnego.
– Bardzo dowcipne – mruknął Maciejewski i zabrał się do pracy.
Przez resztę dnia telefon milczał. Podkomisarza tak to drażniło, że sprawdzał kilkakrotnie, czy jest sygnał centrali. Przemknęło mu też przez głowę, żeby spotkać się z Trąbiczem i wypytać go, czy może coś wie o związkach starostwa ze sprawą Bindera i tymi żydowskimi skarbami. Redaktor wciąż musiał mieć znajomych w magistracie. Zyga uznał jednak, że jeśli nawet, to na zbyt niskich stanowiskach. Poza tym obiecał Trąbiczowi, że nie będzie robił z niego informatora. Przez moment zastanawiał się także, jak by wyreklamować od wojska Zakrzewskiego, lecz prędzej znalazłby jakieś dojście na uniwersytecie niż w Powiatowej Komendzie Uzupełnień. Cóż, wojsko go nie lubiło i z wzajemnością.
Aparat zaterkotał dopiero po czwartej – tuż po tym, jak Kraft poszedł do domu i Zyga zastanawiał się, czy nie postąpić tak samo.
– Inspectoratul de poliţie… Lublin? – usłyszał. – Comisar… Macziejewski?