– Da, Maciejewski. Eee… nu românâ, pardon. Sprechen Sie deutsch?
– Nu… Polonia, Lublin?… Poştă Bucureşti…
Po chwili rumuński urzędnik pocztowy przekazał komuś słuchawkę i śledczy poznał głos profesora:
– Halo, tu Achajczyk. Jestem w Bukareszcie. Dzwonię, jak pan prosił.
– Wszystko w porządku?
– W jak najlepszym. Zważywszy na okoliczności, oczywiście. W każdym razie pana człowiek wsiadł już do powrotnego pociągu. Mało rozmowny, ale sympatyczny.
– Cieszę się. – Zyga poznał po głosie, że Achajczyk jest wyraźnie rozluźniony, nerwy mu opadły. Sam nie mógł sobie jeszcze pozwolić na podobny luksus. Przełożył słuchawkę do drugiej ręki i odruchowo zerknął na drzwi. Były zamknięte, mimo to ściszył głos. – Jeśli jednak wolno mi coś panu doradzić, panie profesorze…
– Tak? Słucham.
– Niech pan uda się gdzieś na egzotyczne wykopaliska. Do Egiptu albo lepiej Meksyku.
– To raczej pewne – powiedział Achajczyk. – Ale… – zawiesił głos – właściwie panu nie podziękowałem. Chciałem rzec: czym mógłbym się zrewanżować?
– Istotnie, jest coś takiego… – Teraz to Zyga urwał na moment. Przed niespełna dwoma dniami nie sądził, że będzie musiał o to prosić.
– Tak, słucham. Halo, jest pan tam?
– Jestem. Panie profesorze, skoro wyjechał pan dość daleko od naszej praworządnej ojczyzny, czy mógłbym dostać pańskie zeznania na piśmie? Tym razem jako moją polisę ubezpieczeniową. I wyłącznie w tym celu. Halo?
– Zaskoczył mnie pan – odparł po chwili Achajczyk. – Cóż, niechętnie, jednak jestem panu to winien. Tylko jeśli pan myśli o polisie ubezpieczeniowej, to chyba nie na adres komisariatu ani nie na domowy? Czy w ogóle może pan mówić swobodnie z tego aparatu?
– Podejrzewam, że jeszcze mogę. Co do adresu… – Maciejewski zastanawiał się przez kilkanaście sekund. – Ma pan czym pisać? Tak? Stefania Kapranowa, Lublin, ulica Rury Jezuickie…
Gdy już odłożył słuchawkę, zaklął pod nosem, że przyjdzie mu zapłacić babie co najmniej pięć złotych za przysługę. Ale wiedział, że w takiej sprawie mógł jej zaufać. Przestrzegała kodeksu przedmieścia – plotkować można, kapować nigdy w życiu. A poza tym nie umiała czytać.
Maciejewski nie miał pomysłu, co zrobić z resztą soboty. Cały ten długi tydzień odzwyczaił go od tego, że można wyjść z komisariatu o wpół do piątej po południu i nie mieć potrzeby nigdzie gonić. No bo skoro flaszka w piwnicy chłodziła się od przeszło siedmiu dni, to jeszcze kilka godzin wytrzyma. Postanowił zachować się jak wielu innych – wstąpić gdzieś na kawę i ciastko. „Europa” budziła zbyt świeże skojarzenia, więc zajrzał do cukierni Semadeniego.
W środku pachniało dobrą mokką, jednak w rogu sali jakiś przejęty pryszczaty gimnazjalista z zapałem deklamował swoim kolegom:
Nieliczni jeszcze goście cukierni, prawie sami mężczyźni, uśmiechali się, słysząc dowcipne erotyczne strofy. Maciejewskiemu ta scena również wydała się zabawna. Tyle że – jak sądził – w przeciwieństwie do reszty obecnych poznał wiersz, który jego samego olśnił prawie dziesięć lat wcześniej. Choć tekst nie został skonfiskowany przez cenzurę, z powodu autora za samo jego publiczne czytanie należało się co najmniej ostrzegawcze zaproszenie na komisariat. Bruno Jasieński przed rokiem zrezygnował bowiem z polskiego obywatelstwa i robił karierę literacką w Sowietach.
Zyga znów włożył kapelusz, choć ledwie przed chwilą umieścił go na wieszaku. Wyszedł na ulicę.
Krakowskie Przedmieście wypełniało się ludźmi wracającymi z pracy. Przy kiosku u wylotu Krótkiej podkomisarz wygrzebał z kieszeni trzydzieści groszy i kupił dopiero co przywieziony ze stacji „Przegląd Sportowy”. Zaczął pospiesznie przeglądać gazetę, ale ktoś zredagował mu ją jakby na złość. Przed dwoma tygodniami ponad pół numeru było o piłce, w tym piękny artykuł wstępny o meczu Polska-Czechosłowacja. Resztę niemal wyłącznie zajmował boks, a tenis sprawiedliwie upchnięto na ostatnią stronę. Tym razem zwyciężyła kawaleryjska tradycja i na pierwszy ogień poszły konie, dalej lekka atletyka, narciarstwo… Maciejewski przebiegał wzrokiem nagłówki, aż znów wrócił na drugą stronę i przeczytał notkę maleńkim druczkiem:
19 sekund trwała walka świetnego boksera europejskiego Rene Devos z Argentyńczykiem Ceville na wyspie Kubie. Po przypadkowym pierwszym ciosie Belgijczyk padł na ziemię i dopiero po półgodzinie odzyskał przytomność. Publiczność była naturalnie mocno niezadowolona.
Uśmiechnął się ironicznie. On przez miniony tydzień walczył nawet po ostatnim dzwonku. A publiczność miała to gdzieś!
Schował „Przegląd” do kieszeni płaszcza i za rogiem skręcił w Lipową. Stracił chęć na wódkę, wolał poboksować z przeciwnikiem równie niezniszczalnym jak starostwo, Towarzystwo Przemysłowców i opinia publiczna – workiem treningowym. Poszedł do klubu.
W sali gimnastycznej WKS-u kilkunastu studentów ćwiczyło dwutakty jeszcze mało popularnego basketballu. Jednak głośniej niż uderzanie piłek o parkiet słychać było głuche walenie w bokserski worek. W drugim końcu pomieszczenia podkomisarz Maciejewski dawał upust wściekłości nagromadzonej w ciągu ostatnich dni.
Trener Szymański próbował z nim pogadać, ale nic nie wskórał. Zerknął znów na studentów – tym też niewiele potrafił pomóc, o basketballu prawie nie miał pojęcia. Ruszył więc na zaplecze na papierosa.
Nikt nie zwrócił większej uwagi na trzech mężczyzn, którzy przecięli salę i zatrzymali się obok Maciejewskiego-
– Serwus, Zyga – powiedział jeden.
Podkomisarz odwrócił się. Przed nim stał Lennert – w swetrze, pumpach i sportowych trzewikach. Déja vu! Wyglądał identycznie jak przed tygodniem. Jednak był to dla nich obu tydzień długi jak rok i niepodobny do innych – o ile cokolwiek w życiu Zyga uważał za pewne i stałe, teraz chwiało się, jakby zaraz miało upaść na deski. Raz, dwa, trzy… dziesięć, nokaut!
Maciejewski otarł pot z czoła. Wtedy dostrzegł także dwóch mężczyzn, którzy przyszli z Lennertem. Jeden, średniego wzrostu okularnik chyba niedawno po studiach, ściskał pod pachą aktówkę. Drugi, wysoki, dobrze zbudowany blondyn w płaszczu niedbale zarzuconym na ramiona, był w wieku Zygi, może nieco starszy. Podkomisarz poznał go od razu. W ciągu dziesięciu lat lekko przerzedziły mu się włosy na skroniach, ale wciąż emanowała z niego siła energicznego, pewnego siebie młodego człowieka. Teraz z pobłażliwym uśmiechem lustrował salę.
– Pozwól, to pan sędzia śledczy Hryniewicz – przedstawił go Lennert.
– Znamy się z panem sędzią – sapnął Maciejewski. – Dzień dobry, panie poruczniku.
– Prawda, jaki ten świat mały? – Hryniewicz kordialnie rozłożył ramiona, na ile mu pozwalał płaszcz.
– A w przewodnikach piszą: „Wielkie Miasto Lublin”… – lodowato odparł podkomisarz. – Pan sędzia do mnie służbowo?
– Skądże znowu! W sobotę wieczorem?! Pan mecenas wspomniał, że można tu dziś będzie zobaczyć walkę. Wprawdzie tylko treningową, ale zawsze policja kontra prawnicy. A tu pan! Co za spotkanie! Więc jednak będą emocje. Proszą potrzymać płaszcz – zwrócił się do okularnika jak do lokaja, a sam usiadł na skórzanym koźle pod ścianą z dziesięć metrów od ringu. – To co? Rozumiem, że byli panowie umówieni. I mam nadzieję, że nie przeszkadzam.