Выбрать главу

– Nie odmówię panu sędziemu śledczemu. – Zyga otarł przedramieniem kroplę krwi, która płynęła mu po brodzie. – Na serio czy dla zabawy?

– Z panem wyłącznie na serio. Pan przecież zawsze jest bardzo na serio, czyż nie?

Pomógł Lennertowi zdjąć rękawice. Maciejewski ciężko dyszał wsparty o słupek narożnika, aż mecenas obwiązał sędziemu dłonie kawałkiem bandaża.

– Jeszcze krawat – poprosił Hryniewicz i po chwili w rozpiętej koszuli z podwiniętymi rękawami przecisnął się pod liną. – Zaczynamy?

– Kiedy tylko pan sędzia będzie gotowy – warknął Zyga, podchodząc do linii startowej.

Uderzyli się rękawicami i odskoczyli o pół kroku. Maciejewski schylił głowę, ukrywając twarz za gardą. Hryniewicz spokojnymi testowymi ciosami wypróbowywał jego obronę.

– Czegoś się jednak pan nauczył od naszego ostatniego spotkania – powiedział kpiąco.

– Pan sędzia bardzo dziś łaskaw. No bij! Co tak skaczesz jak panienka?!

Hryniewicz rzucił się do przodu. Przyjął dwa proste na odsłonięty tors, ale zatrzymało go to jedynie na moment. Z wściekle zaciśniętymi zębami przełamał obronę Maciejewskiego i znów uderzył. Kolejne dwa celne ciosy poszły na szczękę, trzeci prześliznął się po policzku. Zyga odskoczył, potrząsnął głową. Ten trzeci ból był najgorszy, bo się na niego nie przygotował. Twarz piekła ogniem, miał wrażenie, że rękawica Hryniewicza zdarła mu skórę do żywego, wraz ze szczeciną zarostu.

– To wszystko? – zapytał podkomisarz, podnosząc gardę. – W dwudziestym roku byłeś mocniejszy.

– A ty nic się nie zmieniłeś. Jest takie zboczenie, że facet lubi brać po mordzie, wiesz?

– No to spraw mi tę przyjemność, misiu słodki – wychrypiał Maciejewski.

Sędzia zasypał go gradem ciosów, jednak większość Zyga zdołał zbić. Te, które go dosięgły, były słabe – Hryniewicz poszedł w ilość, nie w jakość. Podkomisarz przesunął się ćwierć kroku w jego stronę i osłonięty lewym ramieniem wymierzył prawy prosty w splot słoneczny przeciwnika. Sędzia oklapł, stracił oddech. Maciejewski poprawił podbródkowym. I wtedy dopiero, prawie nie czując zmęczenia, zaczął bić naprawdę, jakby chodziło nie o towarzyskie spotkanie, a o mistrzostwo świata. Nie widział już nic poza swoim przeciwnikiem, zapomniał o obserwujących ich ludziach.

Tymczasem sekretarz sędziego przypadł do Lennerta.

– Niech pan coś zrobi! – krzyknął.

Do mecenasa nie od razu dotarło, co tamten mówił. Patrzył zdziwiony na dopiero co pokonanego przeciwnika, który nagle zmienił się nie do poznania. A właściwie nie zmienił się, raczej coś odzyskał. Znów był tym Maciejewskim, który w 1924 został amatorskim mistrzem okręgu. Robił na ringu, co chciał. Rzucał Hryniewiczem od lin do lin i tłukł go niemiłosiernie. Gdy sędzia tracił świadomość, podkomisarz klepał go lekko rękawicą dla otrzeźwienia, po czym odskakiwał na moment. A kiedy przeciwnik przejrzał na oczy, walił znowu.

– Co? – zapytał wreszcie Lennert, jakby się obudził.

– Niech pan go powstrzyma! – powiedział sekretarz.

– Tak – kiwnął głową prawnik i doskoczył do ringu. Jednak gdy chwytał się dolnej liny, kątem oka wychwycił jakiś ruch za sobą. Odskoczył, a ciężka piłka lekarska wylądowała tuż przy jego nogach.

Studenci już dawno przerwali swoje ćwiczenia skupieni na obserwowaniu walki. Ale to nie żaden z nich rzucił. Pomiędzy rosłymi chłopakami przepchnął się krępy, żylasty trener Szymański.

– O co panom chodzi? – zapytał ostro, chwytając Lennerta za ramię. – Tu jest ring bokserski, a nie mordownia. Tylko oni dwaj, Bóg lub sędzia i nikt więcej. Pan to chyba rozumie, panie mecenasie? – spytał uprzejmym głosem, ale po nabrzmiałych muskułach starego sportsmena i jego wściekle przymrużonych oczach widać było, że nie żartuje.

– Rozumiem. – Lennert cofnął się i delikatnie odciągnął od ringu przerażonego okularnika. Tamten już wiedział, że niedługo pozostanie sekretarzem Hryniewicza, skoro miał okazję obserwować jego porażkę.

Zyga właśnie odsunął się od przeciwnika i pierwszy raz spojrzał poza liny. Zobaczył zdziwiony całkiem sporą publiczność, a wśród niej trenera i mecenasa. W oczach Lennerta dostrzegł coś jakby uznanie. Przemknęło mu przez głowę, że widać każdy lubi mieć jakieś miejsce, jakieś wspomnienie, które każe mu myśleć o sobie jako o uczciwym człowieku. A tamten miał nawet trzy – ring, tę salę i zdjęcie w korytarzu z podpisem: Stanisław Lennert – prawnik, 2-gie miejsce, 1924. Obtarł ramieniem spocone czoło, po czym znów natarł na Hryniewicza.

Szymański wskoczył na ring i przecisnął się pod górnym sznurem.

– Stop! Maciejewski, na linię startu – powiedział ostro.

– Tak jest. – Zyga odbiegł od zalanego krwią przeciwnika. – Przepraszam, panie Szymański.

– Szymański to ja mogę być w knajpie, na deskach jestem pan sędzia! – upomniał go trener. – No to koniec przerwy. Ring wolny, drugie starcie. Boks!

Od autora

Lublin już z dawien dawna słynął z trybunału i… przestępców. W XVII wieku posiadał tu nieruchomość sławny w całej Rzeczpospolitej szlachcic-grasant Ludwik Poniatowski, zresztą ożeniony z wdową po jeszcze sławniejszym gangsterze z szablą u pasa – Stanisławie „Diable” Stadnickim. To także jedno z niewielu miast – oprócz Krakowa, Lwowa, Poznania i Żywca – w którym zachowały się „Księgi złoczyńców” potwierdzające kryminalną przeszłość grodu, począwszy od XVI wieku. Trudno więc aż uwierzyć, że dla miłośników kryminałów – którzy dobrze poznali szemrane uliczki Warszawy dzięki Leopoldowi Tyrmandowi czy Waldemarowi Łysiakowi, a Wrocławia dzięki Markowi Krajewskiemu – Lublin wciąż jest białą plamą na mapie i ziemią nieznaną!

Tymczasem każde porządne miasto oprócz rynku, katedry i lochów bezwzględnie powinno mieć swój kryminał, który zamienia powszednią i banalną przemoc w zagadkę i tajemnicę.

Po raz pierwszy tak pomyślałem jeszcze podczas studiów, kiedy przygotowując niezwykle nudną pracę proseminaryjną, siedziałem z koleżanką w czytelni i przeglądaliśmy stare gazety z lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku. Choć mieliśmy szukać czegoś całkiem innego, czytaliśmy przede wszystkim reklamy, ogłoszenia i oczywiście kronikę policyjną. W pewnym momencie koleżanka wskazała mi notkę o statecznym mieszkańcu naszego miasta, który zamiast pójść po zmroku do domu, szwendał się bodajże po Szambelańskiej – zapewne wracając od którejś z ceniących sobie tę zaciszną, ciemną uliczkę prostytutek. W efekcie stracił portfel, zegarek oraz spotkała go przykrość podsumowana przez dziennikarza ironicznym tytułem: „Pan Teofil dostał w profil”. To była pierwsza lubelsko-kryminalna molekuła, która zalęgła mi się w umyśle. Mimo że potem pisałem całkiem inne rzeczy, ona zaczęła przyciągać kolejne atomy, aż wreszcie wywołały reakcję łańcuchową.

Wszystko, co Państwo przeczytali w tej książce, jest jedynie prawdopodobną plotką. Owszem, większość faktów i osób powstało w wyobraźni autora, jednak niektórzy bohaterowie zawdzięczają swój wygląd lub charakter postaciom historycznym. Prawdą jest na przykład, że doskonały komendant lubelskiej policji, nadkomisarz Albin Sobociński, został odwołany pod koniec listopada 1930 roku, a jego miejsce zajął dość nieciekawy typ – nadkomisarz Makowiecki. Prawdziwy jest także budynek, w którym urzędował Wydział Śledczy – stoi zresztą do dziś. Nie są też żadnym wymysłem kłopoty policjantów w czasach międzywojennych – począwszy od braku papieru, a na zbyt małej liczbie samochodów skończywszy – które i dziś, w XXI wieku, wciąż wyglądają dziwnie znajomo.

Ale tak jak podkomisarz Maciejewski trzymał się bardziej ducha niż litery prawa, podobnie i ja, pisząc o nim, pozwoliłem sobie na nieco kreatywnej księgowości. Moje fałszerstwa byłyby jednak zbyt grubymi nićmi szyte, gdyby nie pomoc życzliwych osób. W pierwszym rzędzie wraz z podkomisarzem Maciejewskim w imieniu służby ściskamy dłoń oficerowi prasowemu komendy miejskiej w Lublinie, notabene także podkomisarzowi, Witoldowi Laskowskiemu, który pomógł mi znaleźć złoty środek między realiami pracy śledczej a potrzebami fikcji. Już w imieniu własnym dziękuję również panom doktorom: kartografowi Kamilowi Nieściorukowi i historykowi Andrzejowi Osobie, którzy dzielili się ze mną swoją wiedzą i nie odkładali słuchawki, nawet gdy byłem namolny. Dobrymi radami wspierali mnie też czytelnicy doświadczalni – żona Barbara oraz przyjaciele: Katarzyna Arbaczewska-Matys, konsultant bokserski Jakub Ćwiek, Cezary Frąc, Małgorzata i Sławomir Pacholczykowie oraz Romuald Pawlak. W rewanżu zapraszam do „Wykwintnej”!