– Nie rób sobie nadziei, Józek. Przytulać to się z tobą mogę na ringu, w zwarciu. Tylko coś ostatnio cię nie widzę. Piszesz zamiast boksować?
– A co? O autograf chciałeś poprosić?
Maciejewski uśmiechnął się, pokiwał głową. Tak, ten facet był urodzonym bokserem, nawet rozmawiał tak, jakby bił po mordzie. Zakrzewski zwrócił jego uwagę już kilka lat wcześniej, gdy przyszły redaktor wywrotowej gazety był studentem pierwszego roku prawa na katolickiej uczelni i dopiero zaczynał trenować. Pisał wtedy nader prawomyślne wiersze o ojczyźnie i dupie Maryni, ale widać brak utarczek z cenzurą źle działał mu na temperament.
– Gdzie byłeś w nocy? – warknął Maciejewski.
– A gdzie zdrowy chłopak bywa w nocy, Zyga?
Podkomisarz wbił w niego wzrok. Nie, Zakrzewski nie był chłopaczkiem, który wszystko wyśpiewa, gdy poczuje ostre spojrzenie policjanta. I Maciejewski dobrze o tym wiedział, jednak chciał się upewnić, czy na pewno nie wierzy ani trochę Tomaszczykowi. Nie wierzył. Zakrzewski zawsze uwielbiał burdy. Jako student prześladował korporantów, bo oni prześladowali Żydów. I nieraz płaczący z upokorzenia młody endek musiał się drapać po nocy na latarnię, żeby zdjąć czapkę rzuconą tam przez Zakrzewskiego. Ale zabić? Może pięścią, nie nożem.
– Kto zarżnął Bindera? – rzucił podkomisarz. Po wyrazie twarzy młodego redaktora domyślił się, że ten już wie o wydarzeniach ostatniej nocy. – Jak myślisz, Józek?
– Myślę, że należało się skurwysynowi.
– Bardzoś poetycko to ujął. A konkretniej, póki ten mój kolega nie wróci z klozetu?
– A skąd mogę wiedzieć, Zygmunt?! – Zakrzewski rozłożył ręce. Wziął w dłonie wyszywaną poduszkę, obrócił ją i lewym sierpowym posłał za wezgłowie łóżka. – Tyle się z nim widywałem, co po sądach.
– Po sądach?
– Tak, pomówienie. Ciągnie się jeszcze z czasów, kiedy pracowałem w „Kurierze” u Trąbicza. – Westchnął głośno i spojrzał Maciejewskiemu w oczy. – Słuchaj, Zyga, tu nic nie znajdziecie, mówię ci jak sportsmen sportsmenowi. Możecie nas wziąć na dołek, ale po co? Nic, gówno i wstyd dla policji. Przecież wiesz, też studiuję prawo.
– To nie mój pomysł, ale niech cię głowa nie boli. Tylko nie znasz mnie, jasne?
– No co ty?! – uśmiechnął się szeroko Zakrzewski. – Pewnie, że cię nie znam. Dziewczyny by się pogniewały, że władzy kapuję!
Wszystkie cztery siedziały przy stole, nie mówiąc ani słowa, a Zielny z kwaśną miną przeglądał płyty – same beethoveny, żadnych walców ani tang. Maciejewski, gdy wyprowadził redaktora z sypialni, nakazał mu gestem, żeby został z nim przy wieszaku. Za chwilę drzwi mieszkania otworzyły się i tajniak wepchnął do środka ospowatego faceta w jesionce narzuconej na ramiona. Tomaszczyk wszedł ostatni.
– Co jest? – spytał, widząc w przedpokoju Maciejewskiego z Zakrzewskim.
– A co ma być? Sprawdźcie lepiej sypialnię, ten tu dziwnie patrzył, kiedy grzebałem w pościeli. Ja go przypilnuję.
Przysunął się bliżej wyjścia, nacisnął klamkę. Odczekał, aż Tomaszczyk i jego wywiadowca zaczną rozbebeszać łóżko. Zerknął jeszcze, co robi Zielny. Nic nie robił, znudzony płytami przyglądał się milczącym kobietom. Wyraźnie było widać, że żadna nie jest w jego typie, mimo to wystudiowanym ruchem rozsunął szalik, żeby jedwabny krawat dobrze się prezentował.
– Przepytaj znajomych o Bindera. – Maciejewski ukradkiem wsunął Zakrzewskiemu w dłoń karteluszek z numerem telefonu. – Koniecznie! – szepnął z naciskiem. – A teraz wynocha!
– Że co? – zdziwił się redaktor.
– Że gówno. Zwiałeś mi, nie upilnowałem, komunisto pieprzony.
– Ty, Zyga, nie bądź taki szczodry. Całe gliniarstwo będzie za mną ganiać po mieście.
– Wielkie mecyje! Gliniarstwo ma dość kłopotu z trupem Bindera. A nawet jeśli, to co? Wezmą na cztery-osiem. – Maciejewski ostrożnie uchylił drzwi i wyciągnął Zakrzewskiego na klatkę schodową. Odgłosy przeszukiwania sypialni nieco ucichły. – Ja też będę musiał cię wziąć, jak tak dalej będziesz stał jak kołek. Tylko z mniejszym splendorem. Decyduj się, bo czas ucieka.
– Dobra, Zyga – po sekundzie milczenia mruknął Zakrzewski. Lecz nagle w jego oczach błysnęła iskierka rozbawienia. – A żeby tak było realistyczniej… Może dam ci choć po pysku?
– Nie przeciągaj struny, Józiu, bo ci w nos pierdyknę.
– No to serwus! – Redaktor szybko podał rękę Maciejewskiemu.
– Pamiętaj o telefonie.
– Spokojna głowa – rzucił Zakrzewski, zbiegając po schodach.
Kiedy był już na dole, Zyga usłyszał odgłosy niewprawnej szamotaniny i rumor upadającego ciała.
– O Jezus Maria! – wydarł się cieć.
– Chciałeś być ważny, to cierp – mruknął cicho Zyga i wrócił do mieszkania, niemal zderzając się z zaniepokojonym Tomaszczykiem.
– Co? Gdzie zatrzymany?
– Pozwól na korytarz – powiedział spokojnie Maciejewski. – Sam.
– Zwiał ci? – spytał domyślnie Tomaszczyk, kiedy przymknął za sobą drzwi. – Więc zwiał?! No pięknie! Ty nie wiesz, jakie sukinsyny są z tych politycznych. Przyczajone sukinsyny. Tak to jest, jak ktoś się bierze za nie swoją robotę. No nic, wyślę w miasto Nowaka i Gajowniczka…
– Nikogo nie wysyłaj – zgasił go Zyga. – Zwykły raport i tyle. Niech go krawężniki szukają. I zapamiętaj sobie, mnie jeszcze żaden cwaniak nie uciekł, co dopiero polityczny frajer! – Dźgnął Tomaszczyka palcem. – Nic nie rób, bo przecież i tak nic konkretnego na niego nie masz.
– No jak to tak? Nie rozumiem. – Tomaszczyk nerwowo poprawił okulary.
– I nie musisz rozumieć. – Wzruszył ramionami Zyga. – Nie twoja robota. Zbieramy się, bo Binder stygnie.
Tomaszczyk bez słowa opuścił gabinet kierownika Wydziału Śledczego. Zyga słyszał jego wściekłe kroki na korytarzu, potem trzasnęły drzwi pokoju wywiadowców politycznych. Kraft zza swojego biurka spojrzał niepewnie na Maciejewskiego.
– Nie musiałeś go obsobaczać przy mnie – powiedział. – On ci tego nie zapomni.
– Ma szczęście, że nie przy Zielnym. A korciło mnie, Gienek, korciło.
Tak naprawdę to nieco żałował, że puściły mu nerwy. Ale nie mógł już zdzierżyć, że Tomaszczyk rządził się, jakby to on kierował śledztwem. Gdy ten zagroził, że będzie interweniował u Sobocińskiego, Maciejewski poradził mu zadzwonić do ministra i na wszelki wypadek jeszcze po straż ogniową.
Poszło oczywiście o Zakrzewskiego. Potem o resztę redaktorów „naszego sztandaru”, których Zyga kazał zwolnić po przesłuchaniu. Na koniec znów wrócili do naczelnego – Tomaszczyk upierał się, że uciekając, rewolucyjny poeta przyznał się do winy. Maciejewski nawet nie próbował tłumaczyć, że zatrzymując go, tylko się ośmieszą. Tym bardziej nie chciał ujawniać, że zamierza z Zakrzewskiego zrobić psa, bo podochocony Tomaszczyk rwałby się, aby go wykorzystać do własnych celów. I niechybnie spaliłby informatora.
– Nie martw się, Gienek. – Zyga puścił oko do zastępcy. – Jak mnie wyrzucą, to awansujesz.
– Można już, panie kierowniku? – Drzwi uchyliły się i do środka zajrzał Zielny.
Maciejewski skinął głową. Zielny wszedł pierwszy, obrócił krzesło oparciem do przodu i rozsiadł się na nim, jak to podejrzał w jakimś filmie – rozchylając poły płaszcza i eksponując krawat. Fałniewicz zajął miejsce w kącie koło odrapanej szafy z aktami, dwaj smętni tajniacy – Wilczek i Grzewicz – stanęli oparci o ścianę.
– No – zaczął odprawę Zyga – podkomisarz Tomaszczyk pisze raport, więc mamy trochę spokoju. Starszy posterunkowy Grzewicz najmłodszy, to zaczyna.