– Tak jest. – Policjant wyjął notes. – Ja, przodownik Wilczek, Kowalski i Marczak przepytaliśmy wszystkich sąsiadów z kamienicy zabitego. Brak nowych faktów. Często przychodzili do niego współpracownicy. To były krótkie wizyty, nie urządzał proszonych przyjęć. Mamy rysopisy i trochę nazwisk, głównie redaktorzy „Głosu Lubelskiego” i dawni koledzy partyjni. Z Wilczkiem zabezpieczyliśmy papiery zabitego, są w depozycie, przed chwilą przewiezione. Dużo tego było, wzięliśmy dorożkę. Złoty dwadzieścia, panie komisarzu.
– Co to ja, bank? Trzeba było wziąć mundurowego do pomocy. Najwyżej dwa razy byście obrócili. Zresztą przepłaciliście, należało się targować. Mamy jakieś środki na fanaberie wywiadowcy Grzewicza? – Maciejewski spytał Krafta.
Zastępca tylko rozłożył ręce.
– Nie ma – zakończył temat Zyga. – A z pustego to nawet ja wam nie naleję. Dalej.
– Kowalski i Marczak – zrezygnowanym tonem kontynuował policjant – udali się rozpytać znajomych zabitego. Nie wszystkich zastaliśmy pod adresami. To na razie wszystko, panie komisarzu.
– Przodownik Wilczek? – Maciejewski wymierzył wieczne pióro w kolejnego tajniaka.
– Też nic ciekawego, panie kierowniku. – Wywiadowca na chwilę odkleił się od ściany. – Szczegóły zaraz spiszemy do raportu. – Zerknął do swoich notatek. – Aha, dozorca zeznał, że brama była zamknięta, ale raz, że taki zamek da się otworzyć gwoździem, a dwa, jest przejście z sąsiedniego podwórka. Może co będzie w tych papierach, ale potrwa ruski miesiąc, żeby wszystko przejrzeć.
– Dobra – uśmiechnął się Zyga. – A Fałniewicz?
– Na polecenie komisarza Krafta byłem w redakcji. Stróż mnie wpuścił, potem dojechał redaktor… jak mu tam… redaktor Alojzy Pawlik. Chciałem opieczętować lokal, ale nie dostaliśmy zgody prokuratora.
– No pewnie, że nie dostaliście – mruknął Maciejewski. – Zaraz rozniosłaby się plotka, że to policyjna prowokacja. Liczył pan na to, komisarzu Kraft?
– Trzeba było spróbować. – Wzruszył ramionami zastępca.
– Zabezpieczyliśmy tylko biurko redaktora Bindera. Po zawartość zostali wysłani dwaj mundurowi. Powinni już być z powrotem.
– Uczcie się, właśnie tak się to robi. – Zyga spojrzał ostro na Grzewicza. – Panie Kraft?
– Lekarz stwierdził, że zgon nastąpił nad ranem. Trzecia, może czwarta. Zginął od ciosu tępym przedmiotem w głowę, pozostałe rany zadano po śmierci. Sekcja jutro. Przed wieczorem będą do dyspozycji jeszcze czterej wywiadowcy. Proponuję, żeby zmienili pozostałych i spróbowali skontaktować się ze znajomymi Bindera: redaktorami i współpracownikami z gazety, osobami z adresownika i kalendarza, poczynając od najświeższych wpisów. Motywy… no chyba jednak polityczne – zaryzykował zastępca.
– Niech Bóg broni! – Maciejewski podniósł ręce. – Wszystkie, byle nie polityczne. Fałniewicz, Wilczek, Grzewicz do domu i wyspać się. Jutro z samego rana meldować się u mnie. Jak wrócą Kowalski i Marczak, to samo. Znajomych pytać, czy coś im wiadomo o planach Bindera na wieczór przed śmiercią. Długi, osobisty wróg, rywal, zdradzona kochanka… Na razie czegoś takiego bym szukał. To nic, że denat był wzorem cnót mieszczańskich. Pytać grzecznie i współczuć. Z tajniakami politycznymi, także naszymi, nie bratać się i nie gadać. Przed Tomaszczykiem uciekać. Aha, Fałniewicz i Grzewicz, jutro z samego rana potrzebuję archiwum numerów „Głosu” z tego roku. Zobaczymy, z kim zadarł. Tyle. Komisarzu Kraft, pan przekaże instrukcje Kowalskiemu i Marczakowi?
– Oczywiście. – Zastępca zamknął notes. – Co robimy z wcześniejszymi sprawami? Na poniedziałek było wyznaczone przesłuchanie tych magazynierów od włamania do rzeźni. W południe kończy się cztery-osiem Wirsza, rozbój z użyciem.
– Rozbój? Prosta sprawa, w sam raz dla mundurowych z komisariatu. Niech ich pan pogoni do roboty. Magazynierzy zaczekają kilka dni, krzywda im się nie stanie.
– No a co ja mam robić, panie kierowniku? – spytał Zielny, przygładzając włosy.
– A ty przelecisz się i rozpytasz po burdelach – powiedział podkomisarz i zaraz przeszedł na służbowy ton: – No, nie mówcie tylko, że wam nie pasuje ten rozkaz!
Na widok rozdziawionej gęby Zielnego nawet szarpnięty po kieszeni Grzewicz nie mógł się nie roześmiać.
Wieczór był całkiem przyjemny jak na listopad. A przynajmniej byłby, gdyby nie martwy Binder rano, a żywy Tomaszczyk po południu. Maciejewski szedł wolno ulicą Zieloną, równoległą do reprezentacyjnego Krakowskiego Przedmieścia, mijając odrapane bramy tych samych kamienic, które od frontu prezentowały lśniące witryny sklepów i kuszące szyldy restauracji. Zyga trzymał ręce w kieszeniach, w ustach papierosa.
Mijając dawną cerkiew zamienioną obecnie na kościół misjonarzy, w którym już pojutrze czekała go nieobowiązkowa obowiązkowa msza dla policjantów, spojrzał na chwilę w niebo. Gwiazdy nie świeciły, ale przez chmury przedzierał się księżyc. Był trzeci dzień po pełni, toteż żadne fluidy astralne nie mogłyby tłumaczyć makabrycznego morderstwa w mieszkaniu Romana Bindera, gdyby Zyga w takie rzeczy wierzył. Jednak nie był znudzoną wdową, aby wpaść w szpony spirytyzmu czy astrologii. Fakt, był wdowcem jak Binder, ale bynajmniej nieznudzonym. Nie miał dzieci do niańczenia – swoich ani cudzych – a przed dwoma miesiącami nawiązał bardzo obiecującą znajomość z panną Różą, pielęgniarką z Kasy Chorych na Hipotecznej. Całkiem zresztą nowoczesną i wyzwoloną, szkoda tylko, że nie mógł jej nigdy zaprosić do siebie. Nie wypadało – jego rudera na Rurach Jezuickich bardziej przypominała pijacką melinę niż dom oficera policji.
Nie, nie chciał teraz myśleć o swoich prywatnych sprawach! Wyszedł na chwilę, żeby poczuć puls miasta, a może… doznać olśnienia. Ono jednak nie przychodziło. Serce Lublina pikało niespiesznym rytmem starego flegmatyka. Zapewne jutro prowincjonalna metropolia dostanie palpitacji, kiedy odkryje zwłoki w porannej gazecie, i sięgnie po uspokajające proszki. „Nic tak nie ożywia numeru jak świeży trup” – mawiał ponoć sam Binder.
– Należało ci się, skurwysynu – mruknął Maciejewski. – Ale dlaczego tak? I czemu dzisiaj?
Skręcił w Świętoduską i Krakowskim Przedmieściem skierował się do komisariatu. Kusiło, żeby wstąpić na wódkę, ale miał od metra kwitów do przejrzenia.
– Pan komisarz z powrotem? – spytał dyżurny, choć wcale nie wyglądał na zdziwionego.
– Tak. Zróbcie mi kawy.
– Ale… – zafrasował się policjant. – Nie ma kawy, panie komisarzu. Znaczy może być zbożowa. Albo herbata, tyle że jak pana komisarza znam, to nie polecam.
– No to niech ktoś skoczy do „Europy”. Mocna, czarna i cały dzbanek.
Zapalił lampkę na biurku i wyjął kolejnego papierosa. W papierośnicy został już co prawda jeden, ale po całej paczce miał jeszcze w obu bocznych kieszeniach płaszcza. Zaciągnął się, spoglądając na trzy sterty papierów pod oknem. Zapewne o której by nie zaczął, i tak spędzi pół nocy na czytaniu bzdur, zanim na coś trafi. O ile trafi.
Przysunął bliżej najdalszy stos i zaczął wertować kartka po kartce. Nie dziwił się, że literaci lubią pracować, kiedy przyzwoici ludzie śpią. Miał ciszę i spokój. Był tylko jego umysł przeciw meandrom zbrodni. „Meandry zbrodni” – bardzo dobry tytuł, gdyby oszalał i postanowił zostać powieściopisarzem.
Minął może kwadrans, gdy od lektury oderwała go głośna dyskusja dobiegająca z parteru. Otworzył drzwi.
– Nie można. Sam zaniosę – upierał się mundurowy.
– Zaniosę? Panie szanowny, jak pan tę tacę trzymasz?! – Maciejewski poznał głos pana Tośka, jednego ze starszych kelnerów. – Potłucze pan przodownik, a za porcelanę kto będzie płacił?