Zyga podszedł do barierki schodów i przechylił się.
– Wpuśćcie pana.
– Tak jest, panie komisarzu – potwierdził służbiście dyżurny. – Proszę.
Pan Tosiek miał policzki zaczerwienione od wieczornego chłodu. Na kelnerski uniform narzucił tylko jesionkę. Lecz jak przystało na dawnego żołnierza, o ekwipunek zadbał lepiej niż o samego siebie. Taca z kawą była przykryta kilkoma warstwami serwet. Kiedy postawił ją na blacie biurka, z dzbanka wciąż parowało.
– Na mój rachunek poproszę, a to dla pana za fatygę, panie Tośku. – Zyga wyjął z kieszeni pięćdziesiąt groszy, w drugiej znalazł jeszcze dziesięć.
– W żadnym razie, panie komisarzu szanowny! – Kelner uniósł ręce jak przestępca trzymany pod rewolwerem. A potem już ciągnął konfidencjonalnym tonem: – W moim fachu człowiek wszystko wie. Wcześniej niż fryzjer, a nawet dziennikarz. Co będzie z tą Polską, panie? Uważa pan, łby podnoszą Żydzi i komuniści, tylko Polacy co? Pan komisarz do nocy siedzi, a gdzie reszta? I jak ludzie mają wierzyć, że policja złapie tego, z przeproszeniem pana komisarza szanownego, tego skurwysyna?
– Panie starszy! – Maciejewski spojrzał spode łba.
– Tak jest, szanowny pan komisarz zechce wybaczyć. Rano chłopak przyjdzie po tacę, a cukier… Niech już zostanie, tylko cukiernicę każę zabrać.
Gdy kelner wyszedł, Zyga zajrzał do cukiernicy. Była do połowy opróżniona.
– Ale mi łaskę zrobił! – uśmiechnął się Maciejewski.
Podchodząc do okna, zawadził niechcący o stolik z maszyną do pisania – lekko, ale i tak mebel omal się nie rozpadł. Podkomisarz ścisnął dłoń w pięść i pogroził nią zdezelowanemu mechanizmowi. Nosił jakże dumną nazwę Orzeł. Orzeł – pierwsza polska maszyna do pisania. Może zaraz po odzyskaniu niepodległości działała jeszcze jak trzeba, ale Maciejewski poznał ją dopiero w 1926 po majowej awanturze marszałka.
Przypomniał sobie słowa, którymi powitał go trzy lata wcześniej podkomisarz Hejwowski w Zamościu, gdy w tamtejszym Wydziale Śledczym Maciejewski zaczynał służbę:
– Papier jest państwowy, panie aspirancie, więc nie do gryzmolenia ani czyszczenia butów czy, broń Boże, do sracza. Kartek używać się będzie dwustronnie. Dostaniecie jedną ryzę na rok, a jak wam wyjdzie, to już wasza głowa, co zrobicie.
Minęło nieco czasu, zanim Zyga pojął, jakim cudem jego koledzy nie wyczerpują swojego limitu papieru po dwóch miesiącach – po prostu piszą tylko wtedy, gdy bezwzględnie muszą. Za to Binder, jak to dziennikarz, na papierze nie oszczędzał. I przez to podkomisarza czekała ciężka noc.
Kośminek spał tylko na pozór. Przed odrapanymi bramami nie przesiadywali wprawdzie zawodowi bezrobotni, ale w zaułkach Garbarskiej czy Długiej co i raz przemykał cień w zsuniętym na czoło kaszkiecie i z papierosem przylepionym do ust. Zaraz znikał w mroku i burej jesiennej mgle, wprawnie omijając cuchnące kałuże przy garbarni.
Postawny wąsal przystanął na rogu Garbarskiej i Wspólnej, zapalił zapałkę. Przez chwilę zapachniało fosforem, potem idąc, zostawiał za sobą woń dobrego egipskiego tytoniu.
Nie zaczepili go, choć było ich trzech. Frajer, ale czuł się tu zbyt swobodnie. Zerknął spod kapelusza na grandziarzy i jakby nigdy nic ruszył dalej, nie przyspieszając nawet kroku. Maniek, najmniejszy z trójki stojących na winklu chłopaków, dostał od kumpla łokciem w bok i zniknął w bramie. Pozostali rozeszli się w przeciwne strony, jeden w kierunku Żelaznej, drugi ku torom kolejowym. Ten ostatni, przechodząc przez ulicę, miał okazję dłużej obejrzeć sobie gościa – zwrócił uwagę na jego porządny płaszcz z jasnej wełny i wąsy jak u marszałka.
„Frajer z miasta albo dziany kmiot – ocenił. – Ale po co taki szuka tu szczęścia?”
Obcy spokojnie minął kolejny róg i zginął im z oczu za ślepym torem prowadzącym za bramę garbarni. Tymczasem Maniek przebiegł przez podwórko, przeskoczył płot i wynurzył się z mroku na sąsiedniej uliczce. Zerknął, czy na pierwszym piętrze pali się światło. Zagwizdał przeciągle na palcach. W oknie pojawił się cień, potem zniknął. Maniek czekał oparty o mur.
Skrzypnęły wąskie drzwi w nigdy nieotwieranej na całą szerokość bramie niskiej kamieniczki. Grandziarz najpierw dostrzegł ognik papierosa, a potem Staszka Bigaja.
– Co jest?
– Coś się kroi, Kusy. Glina jakaś węszy.
– Glina nie kurwa. – Bigaj splunął. – Sama po nocy nie chodzi.
– No to czego frajer z miasta by tu szukał? Za jego kapotę żyłbyś trzy miechy.
– Trzy miechy? Może ty. – Kusy znów splunął i zerknął w stronę tartaku, gdzie pokazywał Maniek. – Ja bym w tydzień przebalował. Francja i szarmancja. Ale skoroś mnie z baby zdjął, to chodźmy na ten spacerek.
Gość wcale się nie spieszył. Kiedy doszli do tartaku, tamten był zaledwie na rogu Fabrycznej. Stał oparty plecami o jedyną latarnię i ćmił papierosa. Czekał.
Kusy gwizdnął. Facet nawet się nie ruszył, tylko rzucił okiem, czy ktoś nie zachodzi go równocześnie z drugiej strony. Zaciągnął się dymem, obejrzał sobie twarze grandziarzy w świetle latarni i pstryknął niedopałkiem w kałużę.
– Bigaj Stanisław – powiedział. – No nareszcie. Pójdziesz ze mną.
– Nie mogę – zarechotał Kusy. – Spóźnię się do roboty-
– Do jakiej roboty?
Staszek przesunął wargami papierosa do drugiego kącika ust i pokazał głową szyld nad zamkniętą na głucho bramą po drugiej stronie ulicy: Zakłady Mechaniczne E. Plage & T. Laśkiewicz, Fabryka samolotów.
– Do ciężkiej roboty. Do Plagego.
– A ty? – Facet zwrócił się do stojącego obok Mańka.
– A ja do Laśkiewicza! Aeroplany budować.
– Jak dam w mordę, to sam polecisz jak aeroplan.
– Eee! – Kusy wypluł niedopałek i zrobił dwa kroki w stronę nieznajomego. – Pan wywiadowca sam, a my tu na swojej dzielnicy.
Gwizd Mańka rozdarł ciszę. Zatrzeszczało ostrzegawczo niewielkie zwarcie wiatami. Zamrugała, potem dalej paliła się równo, oświetlając kilka postaci, które wyłoniły się z bram i zza parkanów.
– Taki z ciebie kozak, Bigaj? – Facet przesunął kapelusz na tył głowy.
– Takie twoje życie zasrane, glino… – W dłoni Staszka błysnął nóż.
Ledwo doskoczył, szybki prawy prosty omal nie zwalił go z nóg. Obcy poprawił lewym sierpem w podbródek i znów prawym między oczy. Kusy upadł na bruk, a jego kaszkiet wylądował w kałuży.
– Jaka glino? Jaka glino? – wycedził przez zęby wąsal. – Mam dla ciebie robotę, Bigaj. I dla koleżków też, jeśli nie lebiegi. Plage i Laśkiewicz poczekają.
– Te, nie ma tak tego, frajerze! – Kusy podniósł się z wysiłkiem i otarł krew spod nosa. Spojrzał na kumpli. – Co tak, kurwa, stoicie?!
Maniek wskazał ręką na obcego. Dalej sterczał jak dziwka pod latarnią, ale z rewolwerem w garści.
– Nie ma tak tego, Bigaj – zaśmiał się. – Następnym razem nie będzie pieszczot. Chcesz zarobić czy do Bozi? A wy spierdalać! – wrzasnął do reszty ferajny. – Z szefem mam do pogadania.
Kusy czuł, że puchnie mu nie tylko nos, ale też złodziejska ambicja.
– No spierdalać, jak mówi! – wydarł się jeszcze głośniej.
Zanim zniknęli za rogiem, Maniek chwilę patrzył w stronę latarni. Obcy schował spluwę i ciasno obwiązał dłoń kraciastą chustką – widać zawadził łapą o kosę Kusego. Gładził wąsa i cały czas coś mówił, a Staszek kiwał głową.
Rozdział 2
Za kwadrans dziewiąta Kraft wkroczył do gabinetu z porannymi gazetami pod pachą. Maciejewski jeszcze spał z głową na biurku. Zastępca zerknął na tekturową teczkę służącą podkomisarzowi za poduszkę – była całkiem świeża, z pospiesznie nabazgranym wielkimi kulfonami napisem: Jerzy Trąbicz. Kraft podszedł bliżej, zahaczając połą palta o stos papierów obok swojego biurka. Sterta rozsypała się i Zyga otworzył oczy.