Martin Beck zerknął na szklankę. Podniósł ją. Upił łyczek piwa.
– Naprawdę nie wiem zbyt dużo. Mnóstwo transakcji zagranicznych, spółka budowlana w Sztokholmie… Ale na pewno są tacy, co wiedzą.
– Uhm. – Edvardsson zatopił się w myślach. – To, co miałem do powiedzenia o mordercy, powiedziałem już przedwczoraj. Dwóm policjantom. Jeden bez przerwy się dopytywał, która była wtedy godzina, drugi, młodszy, wydawał się trochę bystrzejszy.
– Kiedy to się stało, nie był pan całkiem trzeźwy.
– Nie byłem, Bóg mi świadkiem. Wczoraj poprawiłem z nawiązką i wciąż męczy mnie kac. To pewnie przez ten cholerny gorąc.
Wspaniale, pomyślał Martin Beck. Skacowany detektyw przesłuchuje skacowanego świadka, który niczego nie widział. Bardzo konstruktywne.
– Może pan zna to uczucie? – powiedział Edvarsson.
– Tak. Znam. – Martin Beck jednym haustem opróżnił szklankę i wstał. – Dziękuję. Może się jeszcze do pana odezwę. Aha, czy nie widział pan przypadkiem broni, z której strzelał morderca?
Edvardsson zawahał się.
– Hm, wydaje mi się, że przelotnie widziałem. Akurat kiedy ją chował. Oczywiście nie znam się na broni palnej, wiem, że była długa, dość wąska i miała coś w rodzaju krążka czy jak mu tam.
– Bębenek nabojowy – uściślił Martin Beck. – Do widzenia i dziękuję za piwo.
– Zapraszam ponownie. Muszę wypić porządnego klina, żeby dojść z sobą do ładu.
Månsson siedział przy biurku mniej więcej w tej samej pozycji co ostatnio.
– Mam cię spytać, jak poszło? – zagaił, kiedy Martin Beck wszedł do pokoju. – No, jak poszło?
– Dobre pytanie. Kiepsko. Tak myślę. A co u ciebie?
– Nic.
– A wdowa?
– Jutro się tym zajmę. Nie ma się co śpieszyć. Przecież jest w żałobie.
Rozdział 7
Per Månsson urodził się i dorastał na osiedlu robotniczym koło Möllevångstorget w Malmö. Przepracował w policji ponad dwadzieścia pięć lat, znał miasto lepiej niż większość mieszkańców, żył jego życiem i dobrze się w nim czuł.
Tak naprawdę nie poznał tylko jednej dzielnicy, Västra Förstaden – obejmującej Fridhem, Västervång i Bellevue – o której wciąż myślał z pełną frustracji niechęcią i gdzie od zawsze mieszkało wielu bogaczy. Pamiętał, jak w chudych latach dwudziestych i trzydziestych często mijał tamtejsze wille, człapiąc w drewniakach do Limnhamn, żeby jakimś cudem zdobyć śledzie na obiad. Pamiętał luksusowe samochody, prywatnych szoferów w liberiach, służące w czarnych sukienkach, fartuszkach i wykrochmalonych białych czepkach, i dzieci z lepszych sfer w tiulowych sukieneczkach i marynarskich ubrankach. Czuł się kompletnie wyobcowany, wszystko wyglądało tam inaczej, jak w bajce. I w pewnym sensie nic się od tamtej pory nie zmieniło, mimo że nie było już prywatnych szoferów, zniknęła większość służących, a dzieci z lepszych sfer prawie się nie wyróżniały strojem wśród innych rówieśników.
Koniec końców śledzie i kartofle wcale nie były najgorszym pożywieniem, bo mimo biedy i braku ojca Per Månsson wyrósł na silnego, dużego mężczyznę, przebył – jak to się mówi – długą drogę i z czasem wszystko dobrze się ułożyło. Przynajmniej jego zdaniem.
Właśnie w tej dzielnicy mieszkał Viktor Palmgren i tutaj wciąż powinna mieszkać wdowa po nim.
Na razie widział osoby uczestniczące w tej fatalnej kolacji tylko na zdjęciach i niewiele o nich wiedział. Charlotte Palmgren uchodziła za zjawiskową piękność, kiedyś zdobyła tytuł Miss Czegoś, może Szwecji, a może nawet Universum. Potem dała się poznać jako modelka, a potem, w wieku dwudziestu siedmiu lat, u szczytu sławy, została panią Palmgren. Teraz miała trzydzieści dwa lata i zewnętrznie prawie się nie zmieniła, co się zdarza wyłącznie w wypadku kobiet, które nie rodziły i które stać na poświęcenie swojemu wyglądowi mnóstwa czasu i pieniędzy. Viktor Palmgren był od niej dwadzieścia cztery lata starszy. To sugerowało wzajemne korzyści wynikające z ich związku. On chciał mieć u swego boku atrakcyjną małżonkę, którą mógłby się pochwalić biznesowym partnerom, a ona chciała mieć wystarczająco dużo pieniędzy, żeby nigdy więcej nie zaprzątać sobie głowy czymś, co można byłoby uznać za pracę.
Tak czy inaczej, Charlotte Palmgren została wdową i Månsson przynajmniej w pewnym zakresie starał się przestrzegać konwencji. Dlatego zanim wsiadł do samochodu, żeby przejechać stosunkowo krótki odcinek z Regementsgatan do Bellevue, włożył ciemny garnitur, białą koszulę i krawat. Z wielką niechęcią.
Rezydencja Palmgrenów ani na jotę nie zaburzyła jego wspomnień z dzieciństwa, które z upływem lat pokryły się patyną leciutkiej przesady. Z ulicy można było zobaczyć tylko kawałek dachu i wiatrowskaz, bo nienagannie przycięty, soczyście zielony żywopłot był bardzo wysoki i gęsty. Jeśli się nie mylił, kryło się za nim kute ogrodzenie. Posesja wydawała się ogromna. Ogród przypominał raczej dorodny park. Brama była równie nieprzenikniona jak żywopłot, miedziana, zielona od śniedzi, zwieńczona spiralnymi blankami. Na jednym skrzydle widniały przesadnie duże mosiężne litery, układające się w nazwisko Palmgren, na drugim – wlot do wrzucania korespondencji, guzik elektrycznego dzwonka, a tuż nad nim kwadratowe okienko, przez które można się było przyjrzeć ewentualnym gościom, zanim łaskawie ich wpuszczono. Månsson nie mógł wejść ot tak. Kiedy ostrożnie nacisnął klamkę, spodziewał się, że nagle gdzieś w środku odezwie się alarm. Brama była oczywiście zamknięta, okienko też. Przez wlot do wrzucania korespondencji nic nie zobaczył; przypuszczalnie po drugiej stronie była szczelna metalowa skrzynka.
Podniósł dłoń do dzwonka, ale się rozmyślił.
Przy krawężniku oprócz jego starego wartburga parkowały dwa inne samochody: czerwony jaguar i żółty mg. Czy to możliwe, żeby Charlotte Palmgren trzymała na ulicy dwa sportowe wozy? Znieruchomiał i nasłuchiwał. Przez ułamek sekundy usłyszał głosy dobiegające z parku. Błyskawicznie ucichły, być może zduszone upałem i stojącym powietrzem.
Co za pogoda, pomyślał. Zdarza się raz na dziesięć lat. A on sterczy jak głupi w garniturze i krawacie, zamiast wylegiwać się na plaży w Falsterbo albo siedzieć w domu w samych slipach, z zimnym drinkiem w garści.
Potem pomyślał o czym innym. Willa była stara, przypuszczalnie z przełomu XIX i XX wieku albo z początku XX, i na pewno za milion lub dwa przebudowano ją i poddano modernizacji. Na takich posesjach były zazwyczaj furtki na tyłach domu, którędy wchodzili ogrodnicy, kucharki, służące, posłańcy i opiekunki do dzieci, żeby państwa niepotrzebnie nie irytował ich widok.
Månsson ruszył wzdłuż żywopłotu i skręcił w prawo. Działka zajmowała bodaj cały kwartał, bo jak okiem sięgnąć żywopłot był tej samej wysokości i tak samo nieprzenikniony. Jeszcze raz skręcił w prawo i na tyłach willi zobaczył to, czego szukał. Podwójną kutą bramę. Wysokie drzewa i bujna gęsta zieleń zasłaniały tylko dom. Bez trudu dostrzegł duży garaż, stosunkowo niedawno zbudowany, i starszy, mniejszy budynek z przeznaczeniem na narzędzia. Na tylnym wejściu nie było żadnej tabliczki.
Położył dłonie na skrzydłach bramy, naparł na nie i otworzył. Dzięki temu nie musiał się zastanawiać, czy była zamknięta. Teraz, stojąc w cieniu drzew, poczuł, jak jest gorąco. Pot spływał pod kołnierz i ciurkał łaskoczącym strumyczkiem między łopatkami. Zamknął bramę.