Выбрать главу

Na żwirowym podjeździe do garażu widniały ślady opon. Alejki wijące się w ogrodzie były wyłożone płytkami łupkowymi.

Månsson ruszył w kierunku domu po trawie, pod drzewami i minąwszy rzędy kwitnących złotokapów i jaśminów, znalazł się tam, gdzie przypuszczał, na tyłach willi. Okiennice zamknięte, pusto na kuchennych i piwnicznych schodkach, nikogo w rozmaitych przybudówkach, wszędzie cicho i głucho. Spojrzał w górę, ale niewiele zobaczył, bo stał zbyt blisko. Poszedł pod ścianą z lewej, przesadził rabatkę, wyjrzał zza węgła i zamarł pośród przecudnych peonii.

Widok był pod wieloma względami uroczy. Ogromny gazon, trawa przycięta jak na angielskim polu golfowym, pośrodku nerkowaty basen wyłożony błękitnymi kafelkami, z zielonkawą połyskliwą wodą. Tuż za nim była sauna i przyrząd gimnastyczny z poręczami i obręczami. Koło sauny stał rower stacjonarny. To prawdopodobnie tutaj Viktor Palmgren budował swój osławiony dobry stan ogólny. Nad basenem na czymś, co przypominało leżankę Brunona Mathssona, leżała Charlotte Palmgren, nago, z zamkniętymi oczami. Miała intensywną opaleniznę na całym ciele i wszędzie jasne włosy. Gdyby ktoś podejrzewał, że nie jest prawdziwą blondynką, przeczył temu skromny trójkąt między pachwinami. Na tle opalenizny wydawał się niemal biały. Miała drobne rysy twarzy, regularny profil, wargi proste. Bardzo szczupła, o niemal nienaturalnie chudych biodrach, wąskiej talii i dziewczęcych piersiach. Skóra wokół małych jasnobrązowych sutek była jaśniejsza od reszty. Nie miała w sobie nic, co by mu przypadło do gustu. Równie dobrze mogłaby być manekinem na wystawie sklepowej.

No, ładnie, goła wdówka.

Chociaż czemu nie. Wdowy też muszą czasami być gołe.

Månsson stał w peoniach i czuł się jak podglądacz. Bo był podglądaczem.

Do pozostania na miejscu nie skłoniło go to, co widział, ale to, co słyszał. Gdzieś z bardzo bliska, acz poza zasięgiem jego wzroku, dochodziły pobrzękiwania i odgłosy czyjejś krzątaniny.

W końcu dały się słyszeć kroki i w cieniu rzucanym przez dom pojawił się mężczyzna. Też był opalony, ale nie tak gruntownie jak Charlotte Palmgren. Miał na sobie kwieciste bermudy i niósł dwie wysokie szklanki z jasnoczerwonym płynem, kostkami lodu i rurkami. Niegłupio.

Månsson od razu rozpoznał go z fotografii. Mats Linder, asystent dyrektora, jeszcze niespełna dwie doby temu najbliższy współpracownik i faworyt zmarłego Viktora Palmgrena.

Mats Linder ruszył po trawie do basenu. Kobieta na leżance podniosła lewą nogę, podrapała się po kostce, po czym nie otwierając oczu, wyciągnęła prawą rękę i wzięła szklankę z jego dłoni.

Månsson wycofał się za węgieł i podsłuchiwał.

Pierwszy odezwał się Linder:

– Nie za kwaśne?

– Nie, w porządku – odpowiedziała kobieta.

Usłyszał, jak odstawia szklankę na kafelkach.

– Czy nie jesteśmy okropni? – zapytała apatycznie.

– W każdym razie jest cholernie pięknie.

– Uhm, można tak powiedzieć – przytaknęła obojętnie i na chwilę zamilkła. – Dlaczego nie zdejmiesz tych śmiesznych spodenek? – dodała z pieszczotliwą afektacją.

Månsson nie dowiedział się, jak zareagował Linder, bo natychmiast opuścił stanowisko w peoniach, żwawo i cicho wrócił tą samą drogą, zamknął za sobą bramę, obszedł posesję, zatrzymał się przed zieloną miedzianą bramą od frontu i bez namysłu nacisnął guzik dzwonka.

Gdzieś daleko rozbrzmiało coś w rodzaju gongu. Po niecałej minucie usłyszał odgłos zbliżających się, lekkich kroków. Okienko się otworzyło i wpatrywało się w niego zielono-niebieskie oko. Dostrzegł również pasemko jasnych włosów i przesadnie długą, technicznie udoskonaloną rzęsę.

Wyjął legitymację i podniósł na wysokość okienka.

– Przykro mi, że muszę zakłócić pani spokój. Nazywam się Månsson. Jestem inspektorem kryminalnym.

– Och! – powiedziała jak dziecko. – Oczywiście. Policja. Czy mógłby pan poczekać kilka minut?

– Naturalnie. Przychodzę nie w porę?

– Słucham? Nie, ani trochę. Tylko kilka minut, żeby…

Nie potrafiła znaleźć stosownego argumentu, okienko się zatrzasnęło i odeszła lekkim krokiem znacznie szybciej, niż przyszła.

Spojrzał na zegarek.

Rzeczywiście, wróciła już po trzech minutach i trzydziestu sekundach i otworzyła bramę. Miała na sobie srebrne sandałki na obcasie i dyskretną szarą sukienkę z jakiegoś cienkiego materiału.

Wątpię, żeby zdążyła coś włożyć pod spód, pomyślał Månsson. Ale nie było takiej potrzeby. Nie miała nic nadzwyczajnego ani do pokazania, ani do ukrycia.

– Proszę wejść – powiedziała Charlotte Palmgren. – Przepraszam, że musiał pan czekać.

Zamknęła bramę i poszła przodem. Na ulicy ruszył samochód. Najwyraźniej nie tylko wdowa miała szybki refleks.

Månsson po raz pierwszy mógł zobaczyć willę w całej okazałości i… osłupiał. To wcale nie była willa, tylko mini-zamek, z wieżyczkami, basztami i przedziwnymi występami. Przypuszczalnie pierwszy inwestor cierpiał na manię wielkości i architekt sporządził projekt na podstawie jakiejś widokówki. Późniejsze modernizacje, nowe tarasy i przeszklone werandy nie wpłynęły na poprawę ogólnego wrażenia. Powstało coś tak koszmarnego, że Månsson nie bardzo wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać, czy wezwać ekipę wyburzeniową, która wysadziłaby to cudo w powietrze. Budowla wydawała się niesamowicie masywna, więc prawdopodobnie tylko dynamit dalby jej radę. Wzdłuż alei dojazdowej stały ohydne rzeźby, podobne do tych z okresu cesarstwa niemieckiego.

– Tak, to ładna willa – odezwała się Charlotte Palmgren. – Ale jej unowocześnienie nie było tanie. Teraz wszystko jest tip-top.

Månssonowi udało się oderwać wzrok od domiszcza i zaczął oglądać otoczenie. Park, co zdążył już wcześniej zauważyć, był zadbany w każdym calu.

Charlotte Palmgren pochwyciła jego spojrzenie.

– Ogrodnik przychodzi trzy razy w tygodniu.

– Aha.

– Wejdziemy do środka, czy wolałby pan siedzieć na dworze?

– Wszystko jedno.

Ślady bytności Matsa Lindera zniknęły, szklanki też, tylko na barku na kółkach przed dużą werandą stał syfon, kubełek lodu i kilka butelek.

– Mój teść kupił ten dom – wyjaśniła Charlotte Palmgren. – Umarł na długo, zanim poznałam Viktora.

– A gdzie się poznaliście? – od rzeczy spytał Månsson.

– W Nicei, sześć lat temu. Brałam udział w pokazie mody. – Zastanawiała się przez chwilę. – Może jednak wejdziemy do środka.

– Dobrze.

– Nie bardzo mam czym pana poczęstować. Naturalnie prócz drinka.

– Nie, nie, dziękuję.

– Widzi pan, jestem sama. Służbę odprawiłam.

Månsson milczał.

– Po tym, co się stało, uznałam, że najlepiej będzie mi samej. Zupełnie samej.

– Rozumiem. Moje kondolencje.

Lekko skłoniła głowę, nie była jednak w stanie wykrzesać nic prócz znudzenia i obojętności.

Pewnie nie dostaje jej talentu, żeby zagrać smutek, pomyślał Månsson.

– Tak… – powiedziała. – Wejdźmy.

Wszedł za nią po kamiennych schodach koło werandy, przecięli duży ponury hol i znaleźli się w nieprawdopodobnie przeładowanym meblami salonie. Mieszanka stylów była wręcz groteskowa. Supernowoczesne meble kłóciły się z fotelami konfesjonałami i na poły antycznymi stołami. Podeszła do zestawu wypoczynkowego, który składał się z czterech foteli, kanapy i ogromnego stołu z grubym szklanym blatem. Wyglądał na nowy i drogi.