Выбрать главу

To teoria, pomyślał Skacke. I oparta na dosyć kruchych podstawach.

– Oczywiście, to tylko tak zwana teoria – powiedział Månsson. – Dobry kryminalny nie kieruje się teoriami. Nie widzę jednak innej możliwości.

Zadzwonił telefon.

Robota, pomyślał Månsson. Na dokładkę cholernie dziwna robota. Przecież miał wolne.

Na razie ciężka noc polegała na tym, że nic się nie działo. Przy wylotówkach i na dworcu głównym zatrzymano trochę ludzi, którzy mniej więcej odpowiadali rysopisowi. Raczej nikt nie miał ze sprawą nic wspólnego, ale zostali spisani.

Za dwadzieścia pierwsza odszedł ostatni pociąg.

Za kwadrans druga policja w Lundzie przekazała wiadomość, że Palmgren żyje. O trzeciej przyszła wiadomość z tego samego źródła. Pani Palmgren jest w szoku i nie ma mowy o przesłuchaniu. W każdym razie wyraźnie widziała tego, kto strzelał, i z całą pewnością go nie zna.

– Gość w Lundzie nie zasypia gruszek w popiele – zauważył Månsson i ziewnął.

Tuż po czwartej policja z Lundu znów się odezwała. Zespół lekarzy kurujących Palmgrena postanowił odłożyć operację. Pocisk utkwił za lewym uchem i nie można było stwierdzić, jakie spowodował szkody. Biorąc pod uwagę okoliczności, ogólny stan pacjenta uznano za dobry.

Ogólny stan Månssona nie był dobry. Był zmęczony, zasychało mu w ustach i co chwila chodził do toalety, żeby się napić wody.

– Czy można żyć z kulą w głowie? – spytał Skacke.

– Tak. Są na to przykłady. W niektórych przypadkach pocisk się otorbia i pacjent wraca do zdrowia. Gdyby lekarze próbowali go wyjąć, mógłby umrzeć.

Backlund najwyraźniej przyspawał się do Hotelu Savoy. Zadzwonił stamtąd o wpół do piątej z informacją, że odgrodził i zaplombował określony obszar i czeka na techników, którzy zbadają miejsce przestępstwa, co powinno nastąpić najwcześniej za parę godzin.

– Pyta, czy będzie tam jeszcze potrzebny – powiedział Skacke, zasłaniając słuchawkę dłonią.

– Jedyne miejsce, gdzie ewentualnie jest potrzebny, to łóżko we własnym domu, u boku żony.

Skacke przekazał słowa Månssona w nieco zmodyfikowanej formie.

– Wydaje mi się – powiedział po chwili – że możemy skreślić Bulltoftę. Ostatni samolot odleciał pięć po jedenastej. Na pokładzie nie było nikogo odpowiadającego rysopisowi. Najbliższy samolot startuje o wpół do siódmej rano, wszystkie miejsca są zabukowane od przedwczoraj i nie ma ani jednej osoby na liście rezerwowej.

Månsson myślał.

– Hm… Chyba zadzwonię do kogoś, kto zdecydowanie nie lubi być budzony.

– Do kogo? Do komendanta?

– Nie, komendant też się pewnie nie wyspał. Gdzie się podziewałeś wczoraj wieczorem?

– Byłem w kinie. Przecież nie mogę dzień w dzień zakuwać.

– Ja nigdy nie zakuwałem. O dziewiątej odpłynął jakiś wodolot z Malmö do Kopenhagi. Dowiedz się, który.

To zadanie okazało się nadspodziewanie trudne i zajęło Skackemu pół godziny. – „Springeren”. Teraz cumuje w Kopenhadze. Niesamowite, jak się niektórzy wkurzają, kiedy się ich obudzi.

– Powiem ci na pocieszenie, że mnie się zaraz gorzej oberwie.

Månsson poszedł do swojego pokoju, podniósł słuchawkę, wybrał dwa zera i czterdzieści pięć, a potem numer domowy inspektora Mogensena z kopenhaskiej policji kryminalnej. Zanim się dodzwonił, doliczył się siedemnastu sygnałów.

– Mogensen, słucham.

– Cześć, tu Per Månsson z Malmö.

– Pocałuj mnie w dupę! Wiesz, która godzina?!

– Wiem. Ale to może być bardzo ważne, wielkiej wagi.

– Musi być cholernie wielkiej wagi – groźnie warknął Duńczyk.

– Wczoraj wieczorem był u nas w Malmö zamach. Istnieje cień szansy, że zamachowiec uciekł do Kopenhagi. Mamy jego rysopis.

Po czym opowiedział, co i jak.

– Do jasnej cholery, myślisz, że jestem cudotwórcą?

– Tak właśnie myślę – odparł Månsson. – Odezwij się, jak będziesz coś wiedział.

– Odwal się – rzekł Mogensen najczystszą szwedczyzną i rzucił słuchawkę.

Månsson otrząsnął się i ziewnął.

– W jakim języku mówiłeś? – zainteresował się Skacke.

– Po skandynawsku.

Potem nic się nie wydarzyło.

Potem zadzwonił Backlund. Technicy przystąpili do pracy. Była ósma.

– Ale ma szwung – mruknął Månsson.

– Co robimy? – spytał Skacke.

– Nic. Czekamy.

Za dwadzieścia dziewiąta odezwał się telefon Månssona. Odebrał, słuchał przez minutę, zakończył rozmowę krótkim „Dzięki!” albo „Cześć!” i zawołał do Skackego:

– Dzwoń do Sztokholmu! Natychmiast!

– Co mam powiedzieć?

Månsson spojrzał na zegarek.

– Dzwonił Mogensen. W nocy jakiś Szwed podający się za Bengta Svenssona kupił bilet z Kastrup do Sztokholmu. Liczył na okazję i w końcu załapał się na samolot SAS-u, który wystartował dwadzieścia pięć po siódmej. Powinien wylądować na Arlandzie góra dziesięć minut temu. Podobno rysopis się zgadza. Niech go znajdą i zgarną na pierwszym przystanku autobusu jadącego z lotniska.

Skacke rzucił się do telefonu.

– Załatwione – wydyszał pół minuty później.

– Z kim?

– Z Gunvaldem Larssonem.

– A, z nim.

Czekali.

Po półgodzinie telefon Skackego zadzwonił. Skacke chwycił słuchawkę i znieruchomiał.

– Nici.

– Uhm – skwitował Månsson.

Przecież mieli dwadzieścia minut, pomyślał.

Rozdział 3

Identyczny komentarz padł w sztokholmskiej komendzie policji na Kungsholmsgatan.

– Nici – zakomunikował Einar Rönn, wsuwając swoją czerwoną, spoconą facjatę w uchylone drzwi do pokoju Gunvalda Larssona.

– Jakie nici? – spytał lekko rozkojarzony Gunvald Larsson.

Myślał o trzech wyjątkowo brutalnych rozbojach w metrze ostatniej nocy. I o dwóch gwałtach. I szesnastu bójkach. W końcu to był Sztokholm. Na szczęście obyło się bez umyślnego i nieumyślnego zabójstwa. Nie wiedział, ilu dokonano włamań i kradzieży. Ani ilu zwinięto narkomanów, meliniarzy i nietrzeźwych. Ani ilu bogu ducha winnych sponiewierali funkcjonariusze, pakując ich do radiowozów i komisariatów. Pewnie mnóstwo. Ale to nie jego broszka.

Jasnowłosy i niebieskooki Gunvald Larsson, starszy policjant śledczy w wydziale do spraw przemocy fizycznej, miał sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, był silny jak byk i, biorąc pod uwagę jego zawód, wyjątkowo snobistyczny. Na przykład tego ranka włożył lekki, szarawy garnitur, takiż krawat, buty i skarpety. Jego dość specyficzne usposobienie nie przysparzało mu nadmiaru przyjaciół.

– No, z tym autobusem z Arlandy na przystanku Haga – uściślił Rönn.

– Nici?

– Chłopcy z patrolu, którzy mieli sprawdzić pasażerów, nie zdążyli na czas. Kiedy tam przyjechali, wszyscy już wysiedli.

Gunvald Larsson wrócił na ziemię i wbił wzrok w Rönna.

– Co? Nie, to niemożliwe.

– A jednak. Po prostu nie zdążyli.

– Odbiło ci?

– W rzeczy samej to nie ja miałem się tym zająć. W rzeczy samej nie ja.

Rönn, spokojny, dobroduszny Norrlandczyk z Arjeplog, mimo lat pracy w Sztokholmie nie do końca wyzbył się swojego dialektu.

Gunvald Larsson przypadkiem odebrał telefon od Skackego i uznał kontrolę pasażerów autobusu za najzwyklejsze, rutynowe czynności.

– Przecież od razu zadzwoniłem na Solną i dowiedziałem się od oficera dyżurnego, że ich wóz patrolowy jest na Karolińskiej – warknął, ściągając brwi. – Stamtąd do przystanku jest góra trzy minuty. Co się takiego stało?