Raźnym krokiem przeszedł przez ulicę i wszedł do domu. Na drzwiach, po prawej od schodów, zobaczył kartonik z odręcznym napisem „B. Svensson”.
Wrócił na plac, usiadł na ławce, skąd mógł obserwować dom, wyjął popołudniówkę, którą kupił po opuszczeniu komendy, rozłożył ją i udawał, że czyta.
Czekał zaledwie dwadzieścia minut. Z domu wyszedł mężczyzna, którego wygląd odpowiadał rysopisowi strzelca z Hotelu Savoy. No, może był trochę niższy, niż Skacke sobie wyobrażał. Ubiór też się zgadzał: ciemnobrązowa marynarka, jaśniejsze, brązowe spodnie, beżowa koszula i krawat w czerwono-brązowe paski.
Skacke nie spuszczał go z oczu. Spokojnie złożył popołudniówkę, wstał, wsunął gazetę do kieszeni i wolno ruszył za mężczyzną. Ten skręcił w pierwszą przecznicę i żwawym krokiem szedł w stronę zakładu karnego znajdującego się u podnóża pagórka.
Skackemu nagle zrobiło się go żal. Nie miał pojęcia, jak szybko tam trafi. Może zaczynał nabierać pewności, że zgładzenie Palmgrena ujdzie mu na sucho? Za więzieniem skręcił w prawo, potem w lewo, w Gevaldigergatan, i zatrzymał się przed siatką boiska, naprzeciwko więziennego muru.
Skacke też się zatrzymał. Na murawie rozgrywano mecz. W czerwonych koszulkach B. K. Flagg, w niebieskich F. K. Balkan. Zanosiło się na niezłe widowisko. Skacke chętnie by je obejrzał, ale mężczyzna prawie od razu ruszył dalej.
Wyszli na Lundavägen i kiedy minęli Dalhemsplanen, ubrany na brązowo obiekt zniknął w sklepie z kanapkami. Skacke zajrzał do środka przez witrynę. Bertil Svensson stał przy kontuarze. Skacke czekał w sąsiedniej bramie. Po chwili mężczyzna wyszedł z kartonowym pudełkiem w jednym ręku i torbą w drugim.
Wracał tą samą drogą.
Skacke mógł sobie pozwolić na większą odległość, bo zakładał, że obserwowany idzie do domu. Kiedy mijał boisko piłkarskie, Balkan strzelił gola i publiczność, czyli kibice tej drużyny, wydała z siebie okrzyk radości. Jakiś człowiek z małym dzieckiem na ramionach wywrzaskiwał jakąś rymowankę, ale Skacke nic nie zrozumiał, bo była po serbsko-chorwacku. Beril Svensson rzeczywiście wrócił do domu.
Skacke, idąc przeciwległym chodnikiem, zobaczył przez okno, że wyjmuje z torby puszkę piwa.
Skorzystał z okazji i zadzwonił z budki telefonicznej na komendę. Odebrał Martin Beck.
– No?
– Jest w domu. Przed chwilą wrócił. Kupił piwo i kanapki.
– Dobrze. Zostań tam i zadzwoń, jeśli znowu wyjdzie.
Skacke usiadł na ławce. Pół godziny później kupił w pobliskim kiosku inne popołudniówki i czekoladę. I znów usiadł na ławce.
Od czasu do czasu krążył po chodniku, ale nie miał odwagi zbyt często mijać obserwowanego okna. Ściemniło się, mężczyzna zapalił światło. Zdjął marynarkę, zjadł kanapki, wypił dwa piwa i chodził po pokoju. Czasami siadał przy stole pod oknem.
Dwadzieścia po dziesiątej Skacke zdążył kilka razy przeczytać gazety, zjadł cztery tabliczki czekolady, wypił dwie butelki soku jabłkowego i miał ochotę zawyć z nudów.
Wtedy zgasło światło w pokoju po prawej od drzwi wejściowych. Skacke odczekał pięć minut, po czym zadzwonił na komendę. Nie zastał ani Månssona, ani Martina Becka. Zadzwonił do Hotelu Savoy. Komisarza Becka nie było w pokoju. Zadzwonił do Månssona. Bingo.
– O, ciągle tam jesteś? – powiedział Månsson.
– Oczywiście, że jestem. Dlaczego nie przyjeżdżacie?
Skackemu zbierało się na płacz.
– Hm, myślałem, że wiesz – flegmatycznie odparł Månsson. – Czekamy do jutra. Co on teraz robi?
Skacke zazgrzytał zębami.
– Zgasił światło, pewnie szykuje się do snu.
Månsson nie odezwał się od razu. Skacke usłyszał podejrzany bulgot, cichy brzęk i czyjeś „och!”.
– Tobie radzę to samo. Jedź do domu i się prześpij. Mam nadzieję, że cię nie widział?
– Nie.
Skacke odwiesił słuchawkę, wskoczył na rower, niemal sfrunął z pagórka do Lundavägen i dziesieć minut później stał w przedpokoju na Kärleksgatan i dzwonił do Moniki.
Pięć po ósmej w sobotę rano Martin Beck i Månsson zapukali do drzwi Bertila Svenssona.
Otworzył im w piżamie. Kiedy zobaczył legitymacje, skinął głową i poszedł się ubrać.
W mieszkaniu, składającym się z pokoju z kuchnią, nie znaleźli broni. Bertil Svensson bez słowa wsiadł z nimi do samochodu. Przez całą drogę do Davidshallstorg milczał.
W pokoju Månssona popatrzył na telefon i po raz pierwszy otworzył usta:
– Czy mógłbym zadzwonić do żony?
– Później – odpowiedział Martin Beck. – Najpierw sobie porozmawiamy.
Rozdział 29
Całe przedpołudnie i kawał popołudnia Martin Beck i Månsson słuchali Bertila Svenssona. Chyba mu ulżyło, że nareszcie będzie mógł się wygadać, zależało mu na tym, żeby go dobrze zrozumieli, i wyraźnie się zdenerwował, kiedy postanowili zrobić przerwę na lunch. Jego zeznania w dużej części potwierdzały ich teorię dotyczącą motywu.
Kiedy eksmisja, wymuszona przeprowadzka, zwolnienie z pracy i rozwód stały się faktem, Bertil Svensson nabierał w swojej samotni w Malmö coraz większego przekonania, że wszystkim nieszczęściom, jakie go dotknęły, jest winien jeden człowiek: Viktor Palmgren, krwiopijca, który bogacił się cudzym kosztem, magnat, mający za nic być albo nie być pracowników i lokatorów.
I zapałał do niego nienawiścią, o jaką nigdy wcześniej się nie podejrzewał. Kilka razy podczas przesłuchania zawiodły go nerwy i wybuchnął płaczem, szybko się jednak opanowywał i zapewniał o swojej wdzięczności za możliwość złożenia wyczerpujących wyjaśnień. Kilka razy powtarzał, jak się cieszy, że po niego przyszli i że gdyby go nie odnaleźli, przypuszczalnie długo by nie wytrzymał i sam się do nich zgłosił.
Nie żałował tego, co zrobił.
To bez znaczenia, że będzie siedział w więzieniu, jego życie legło w gruzach, nie byłby w stanie zaczynać wszystkiego od nowa.
Zanim odprowadzono go do aresztu, kiedy skończyli i nie było już nic do dodania, uścisnął dłoń Martinowi Beckowi i Månssonowi i podziękował.
Po jego wyjściu dłuższą chwilę milczeli.
Månsson wstał, podszedł do okna i spojrzał na dziedziniec.
– Żeby to jasna cholera…
– Miejmy nadzieję, że dostanie łagodny wyrok.
Do drzwi zapukał Skacke.
– No i jak?
– Mniej więcej tak, jak myśleliśmy – nie od razu odparł Månsson.
– Zimnokrwisty skurczybyk. Wparadował jakby nigdy nic i zabił. Dlaczego? To tak jak ja bym poszedł pod jego dom i zastrzelił go przez płot, kiedy by się na przykład opalał na leżaku…
– Niezupełnie. Zaraz sam usłyszysz. – Martin Beck cofnął taśmę, na której nagrywali przesłuchanie. – O, chyba tutaj.
Nacisnął klawisz odtwarzania.
„Skąd pan wiedział, że Palmgren jest w Hotelu Savoy?”.
To był głos Månssona.
„Nie wiedziałem. Akurat tamtędy przejeżdżałem”.
To był Bertil Svensson.
„Zacznijmy od początku. Proszę powiedzieć, co pan robił tamtej środy?”.
To był Martin Beck.
„Bertil Svensson: Od poniedziałku byłem na urlopie, miałem wolne. Przed południem nie robiłem nic szczególnego, obijałem się. Uprałem trochę koszul i slipów, bo w takie upały trzeba je często zmieniać. Potem zjadłem na lunch sadzone jajka, napiłem się kawy, pozmywałem i wyszedłem na zakupy. Byłem w Tempo przy Värnhemstorget, to nie jest najbliższy sklep, ale chciałem jakoś zabić czas. Prawie nikogo nie znam w Malmö, tylko paru kolegów z pracy, ale też mieli urlop i wyjechali z miasta z rodzinami. Zrobiłem zakupy i wróciłem do domu. Było strasznie gorąco, więc nie chciało mi się nigdzie wychodzić.