Położyłem się i czytałem książkę, którą kupiłem w Tempo. „Nienawiść” Eda McBaina. Wieczorem zrobiło się trochę chłodniej i o wpół do siódmej pojechałem na rowerze na strzelnicę.
Martin Beck: Na którą strzelnicę?
Bertil Svensson: Tam, gdzie zwykle strzelam. W Limhamn.
Per Månsson: Miał pan rewolwer?
Bertil Svensson: Tak. Oczywiście, można zostawiać broń w klubie, ale ja zawsze zabieram ją do domu.
Per Månsson: Proszę kontynuować.
Bertil Svensson: Potem strzelałem około godziny. Właściwie mnie na to nie stać, bo amunicja jest droga i jeszcze składki członkowskie, ale przecież trzeba mieć jakąś przyjemność.
Per Månsson: Od jak dawna ma pan rewolwer?
Bertil Svensson: O, od dość dawna. Kupiłem go z dziesieć lat temu, kiedy wygrałem trochę pieniędzy w totalizatorze piłkarskim. Strzelanie zawsze mnie interesowało. Już w młodości marzyłem o wiatrówce, ale rodzice, nawet gdyby chcieli, nie mogli mi jej kupić, bo byli biedni. Zresztą pewnie nie chcieli. Największą przyjemność sprawiało mi strzelanie do blaszanych łosi.
Martin Beck: Dobrze pan strzela?
Bertil Svensson: Myślę, że tak. Kilka razy wygrałem zawody.
Martin Beck: I co było dalej, kiedy pan skończył strzelać?
Bertil Svensson: Wsiadłem na rower i wróciłem do miasta.
Per Månsson: A rewolwer?
Bertil Svensson: Leżał w pudełku na bagażniku. Jechałem ścieżką rowerową wzdłuż Limhamnsfältet, potem koło Turbinen, obok muzeum i sądu. Na skrzyżowaniu Norra Vallgatan z Hamngatan zatrzymałem się na czerwonym świetle i wtedy go zobaczyłem.
Per Månsson: Viktora Palmgrena?
Bertil Svensson: Tak. Przez okno w Savoyu. Stal, a przy stole siedzieli jacyś ludzie.
Per Månsson: Wspomniał pan wcześniej, że nigdy nie spotkał pan Palmgrena. Skąd pan wiedział, że to on?
Bertil Svensson: Często widziałem jego zdjęcia w gazetach. A raz, kiedy przechodziłem koło jego willi, akurat wychodził i wsiadł do taksówki. Tak, wiedziałem, że to on.
Martin Beck: I co pan zrobił?
Bertil Svensson: Nie myślałem, co robię, ale bardzo dobrze wiedziałem, co powinienem zrobić. Trudno to wytłumaczyć. Przejechałem obok wejścia do hotelu i ustawiłem rower w stojaku. Pamiętam, że go nie zamknąłem, bo to już nie miało żadnego znaczenia. Potem wyjąłem rewolwer z pudełka i schowałem go pod marynarką. Oczywiście najpierw go naładowałem. W pobliżu nie było ludzi, stanąłem plecami do ulicy, włożyłem parę naboi, wszedłem do restauracji i strzeliłem mu w głowę. Upadł na stół. Potem zobaczyłem otwarte okno, wyskoczyłem i wsiadłem na rower.
Per Månsson: Nie bał się pan, że ktoś pana zatrzyma? Przeciez w restauracji byli inni ludzie.
Bertil Svensson: Nie zastanawiałem się nad tym, myślałem tylko o jednym: zabić sukinsyna.
Martin Beck: Czy zanim pan wszedł, nie zauważył pan otwartego okna?
Bertil Svensson: Nie. Nie liczyłem na to, że uda mi się uciec. Dopiero kiedy upadł i nikt się mną nie przejmował, zaczęło do mnie docierać, że mogę się ratować.
Per Månsson: Co było potem?
Bertil Svensson: Włożyłem rewolwer do pudełka i pojechałem przez Petribron, obok dworca. Nie znam rozkładu jazdy wszystkich statków, ale wiedziałem, że wodoloty odpływają równo z wybiciem każdej godziny. Na dworcowym zegarze była za dwadzieścia dziewiąta. Zostawiłem rower i kupiłem bilet na wodolot. Pudełko z rewolwerem wziąłem ze sobą. Byłem zdziwiony, że nikt mnie nie ściga. Kiedy odbiliśmy od brzegu, stałem na otwartym pokładzie. Stewardessa powiedziała, żebym wszedł do środka, ale udawałem głuchego. Mniej więcej pośrodku Sundu wyrzuciłem pudełko, rewolwer i naboje za burtę, zszedłem pod pokład i usiadłem.
Martin Beck: Wiedział pan, dokąd się udać w Kopenhadze?
Bertil Svensson: Nie bardzo. Niczego nie planowałem. Myślałem… krok po kroku.
Martin Beck: Co pan robił w Kopenhadze?
Bertil Svensson: Chodziłem bez celu. W jednym miejscu napiłem się piwa. Potem pomyślałem, że pojadę do Sztokholmu odwiedzić żonę.
Martin Beck: Miał pan pieniądze?
Bertil Svensson: Tak, przeszło tysiąc koron, bo wypłacili mi za dwa miesiące.
Martin Beck: Proszę kontynuować.
Bertil Svensson: Pojechałem autobusem do Kastrup i kupiłem otwarty bilet w jedną stronę do Sztokholmu. Mieli mi powiedzieć, którym samolotem polecę. Oczywiście nie podałem prawdziwego nazwiska.
Martin Beck: Która była wtedy godzina?
Bertil Svensson: Chyba dochodziła północ. Siedziałem do rana, samolot odlatywał o siódmej dwadzieścia pięć. Z Arlandy dojechałem lotniskowym autobusem do przystanku Haga i poszedłem pieszo do żony i dzieci. Mieszkają na Norrtullsgatan.
Per Månsson: Ile czasu pan tam był?
Bertil Svensson: Godzinę. Może dwie.
Per Månsson: Kiedy wrócił pan do Malmö?
Bertil Svensson: W poniedziałek wieczorem.
Per Månsson: Gdzie się pan zatrzymał w Sztokholmie?
Bertil Svensson: W jakimś pensjonacie na Odengatan. Nie pamiętam nazwy.
Martin Beck: Co pan robił po przyjeździe do Malmö?
Bertil Svensson: Nic szczególnego. Nie mogłem chodzić na strzelnicę, bo nie miałem rewolweru.
Martin Beck: Czy rower stał na swoim miejscu?
Bertil Svensson: Tak. Zabrałem go po wyjściu z pociągu.
Per Månsson: Jedno mnie zastanawia. Czy zanim zobaczył pan Viktora Palmgrena w Savoyu, kiedykolwiek myślał pan o tym, żeby go zabić, czy to był impuls?
Bertil Svensson: Poniekąd musiało mi coś takiego chodzić po głowie już wcześniej, ale nie w tym sensie, że robiłem jakieś plany. Ale kiedy go tam zobaczyłem i miałem przy sobie rewolwer, spadło na mnie jak grom z jasnego nieba, że najzwyczajniej w świecie go zastrzelę. I nic mnie nie obchodziło, co się stanie potem. Miałem takie uczucie, jakbym pierwszy raz w życiu wpadł na ten pomysł. Ale podświadomie pewnie dużo razy chciałem jego śmierci.
Martin Beck: A co pan czuł, czytając w gazecie… Chyba czytał pan gazety następnego dnia?
Bertil Svensson: Tak.
Martin Beck: Co pan czuł, wiedząc, że Palmgren może przeżyć?
Bertil Svensson: Byłem na siebie zły za taki kiepski strzał. Pomyślałem, że może powinienem był oddać kilka strzałów, chociaż z drugiej strony nie chciałem zranić nikogo innego, a poza tym wyglądało na to, że zginął na miejscu.
Martin Beck: A co pan czuje teraz?
Bertil Svensson: Cieszę się, że nie żyje.
Per Månsson: Może zrobimy przerwę. Powinien pan coś zjeść”.
Martin Beck wyłączył magnetofon i zwrócił się do Skackego:
– Resztę odsłuchasz później. Po moim wyjeździe.
Rozdział 30
Późnym wieczorem w sobotę dwunastego lipca Martin Beck siedział sam w hotelowej restauracji.
Godzinę wcześniej spakował walizkę i zniósł ją do recepcji. Nic go nie nagliło, zamierzał wrócić do Sztokholmu nocnym pociągiem.
Rozmawiał telefonicznie z Malmem, który sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego i raz po raz powtarzał:
– Czyli żadnych komplikacji? Wspaniale, fantastycznie!
Fantastycznie, pomyślał Martin Beck.
Przyjemna restauracja, przytulna i okazała zarazem. Płomyki świec na stołach przeglądały się w dużych srebrnych wazach. Gości było w sam raz. Nie za dużo, więc nie mącili jego spokoju, i nie za mało, dzięki czemu nie czuł się samotnie. Kelnerzy w białych marynarkach, kierownik sali w ukłonach: drobny, nerwowo poprawiający mankiety.