Выбрать главу

– Podobno ktoś ich napastował.

– Napastował?!

– No, musieli interweniować. A kiedy przyjechali na miejsce, autobusu już nie było.

– Interweniować?!

Rönn włożył okulary i spojrzał na kartkę, którą trzymał w dłoni.

– Tak. Autobus Beata. Zazwyczaj obsługuje lotnisko w Brommie.

– Beata? Co za patentowany idiota nadaje autobusom imiona?

– Nie ja – odparł Rönn.

– Czy te orły z radiowozu jakoś się nazywają?

– Zapewne. Ale nie wiem jak.

– To się dowiedz. Skoro nawet autobusy mają imiona, policjanci też powinni. Chociaż wystarczyłyby im numery.

– Albo symbole.

– Symbole?

– No, jak u przedszkolaków. Stateczki, autka, ptaszki, grzybki, muszki, pieski i takie tam.

– W życiu nie byłem w przedszkolu – z niesmakiem odparował Gunvald Larsson. – Sprawdź to. Månsson pęknie ze śmiechu, jeśli nie usłyszy jakiegoś sensownego wytłumaczenia.

Rönn wyszedł.

– Pieski i takie tam – mruknął Gunvald Larsson. – Wszyscy mają nie po kolei w głowie.

I zajął się rozbojami w metrze, dłubiąc w zębach nożem do papieru.

Rönn był z powrotem po dziesięciu minutach. W okularach na czerwonym nochalu i z kartką w garści.

– Mam – oznajmił. – Trójka z komisariatu na Solnej. Obsada: Karl Kristiansson i Kurt Kvant.

Gunvald Larsson aż podskoczył z wrażenia, o mały włos nie zabijając się nożem.

– Co?! Mogłem się, cholera, tego domyślić. Ci dwaj idioci najwyraźniej mnie prześladują. Na dokładkę są ze Skånii. Ściągnij ich tutaj lotem błyskawicy. Trzeba to natychmiast wyjaśnić.

Kristiansson i Kvant mieli co wyjaśniać. Rzecz była zagmatwana i nie wyglądała najlepiej. A ponieważ panicznie się bali Gunvalda Larssona, stawili się w komendzie na Kungsholmsgatan z blisko dwugodzinnym spóźnieniem. Na własną zgubę, bo w tym czasie Gunvald zdążył przeprowadzić swoje małe owocne śledztwo.

Wreszcie dotarli. W schludnych mundurach, z furażerkami w dłoniach. Jasnowłosi, niebieskoocy, barczyści, mierzący sto osiemdziesiąt sześć centymetrów, patrzyli na Gunvalda Larssona otępiałym spojrzeniem. Zastanawiali się, dlaczego właśnie on stanowi wyjątek od niepisanej złotej reguły obowiązującej w ich środowisku, wedle której policjanci nie powinni się nawzajem krytykować ani świadczyć przeciwko sobie.

– Dzień dobry! – przywitał ich uprzejmie Gunvald Larsson. – Miło, że wpadliście.

– Dzień dobry – odparł z wahaniem Kristiansson.

– Cześć! – rzekł przekornie Kvant.

Gunvald Larsson zerknął na niego i westchnął.

– To wy mieliście sprawdzić pasażerów autobusu na przystanku Haga, prawda?

– No. – Kristiansson myślał przez chwilę. – Ale przyjechaliśmy za późno.

– Nie zdążyliśmy – poprawił kolegę Kvant.

– Załapałem. Jak rozumiem, odebraliście zgłoszenie, kiedy parkowaliście na Karolińskiej. Przejazd stamtąd na przystanek zajmuje około dwóch minut, góra trzy. Jaki macie wóz?

Kristiansson przestąpił z nogi na nogę.

– Plymoutha.

– Okoń przepływa dwa kilometry na godzinę. To najpowolniejsza ryba na świecie. Ale nawet ona z łatwością pokonałaby tę odległość szybciej od was. – Gunvald Larsson zawiesił głos. – Dlaczego, do ka nędzy, nie zdążyliście?!

– Bo musieliśmy interweniować – odparował Kvant.

– Podejrzewam, że okoń znalazłby lepszą wymówkę… Dlaczego musieliście interweniować?

– Bo… zostaliśmy znieważeni – szepnął Kristiansson.

– Zniewaga urzędnika na służbie – wyrecytował Kvant.

– Co się konkretnie stało?

– Rowerzysta obrzucił nas obelgami.

Podczas gdy Kvant trzymał fason, Kristiansson wydawał się coraz bardziej niespokojny.

– I to wam przeszkodziło w wykonaniu zdania?

Kvant miał gotową odpowiedź:

– Komendant główny policji powiedział publicznie, że należy bezwarunkowo zwalczać każdą formę zniewagi urzędnika, zwłaszcza funkcjonariusza w mundurze. Policjant nie może być wystawiany na pośmiewisko.

– Nie może?

Chłopcy z patrolu wpatrywali się w niego tępym wzrokiem. Gunvald Larsson wzruszył ramionami i kontynuował:

– Wprawdzie wspomniany potentat słynie z publicznych wystąpień, wątpię, żeby wyrwało mu się coś tak kretyńskiego. No, co to były za obelgi?

– „Glina, glina, kartoflana wieprzowina” – wyrecytował Kvant.

– I to jest waszym zdaniem obelżywe?

– Bezwarunkowo – potwierdził Kvant.

Gunvald Larsson obrzucił Kristianssona inkwizytorskim spojrzeniem. Ten przestąpił z nogi na nogę i wymruczał:

– No, tak uważam.

– No – dorzucił Kvant. – Nawet gdyby Siv…

– Co za Siv? – zapytał Gunvald Larsson. – Znowu jakiś autobus?

– Nie, moja żona.

Gunvald Larsson rozczapierzył palce i położył swoje ogromne owłosione dłonie na blacie biurka.

– A więc wyglądało to następująco: parkujecie na Karolińskiej, przed chwilą odebraliście zgłoszenie. Wtedy obok przejeżdża mężczyzna na rowerze i woła do was: „Glina, glina, kartoflana wieprzowina!”. Musieliście interweniować i dlatego nie zdążyliście na czas dotrzeć na przystanek.

– No właśnie – odparł Kvant.

– Taaak – dodał Kristiansson.

Gunvald Larsson długo im się przyglądał.

– Czy to prawda? – spytał spokojnie.

Odpowiedziała mu cisza. Kvantowi nieco zrzedła mina. Kristiansson przebierał nerwowo palcami jednej ręki po kaburze pistoletu, a drugą ocierał furażerką pot z czoła.

Gunvald Larsson długo siedział w milczeniu. W końcu nagle uniósł ramiona i grzmotnął dłońmi w biurko, wprawiając w drgania cały pokój.

– To kłamstwo! – wrzasnął. – Każde słowo to kłamstwo, o czym dobrze wiecie. Zatrzymaliście się przed kioskiem z kiełbaskami. Jeden z was stał przy radiowozie i jadł hot doga. Wtedy rzeczywiście przejechał koło was mężczyzna na rowerze i ktoś coś do was zawołał. Ale nie ten mężczyzna, tylko jego synek, który siedział z tyłu w foteliku. I nie krzyknął: „Glina, glina, kartoflana wieprzowina!”, tylko: „Glina, glina, kartoflana papka!”. Ma dopiero trzy lata i jeszcze się nie nauczył poprawnie mówić.

Gunvald Larsson umilkł.

Twarze Kristianssona i Kvanta przybrały buraczaną barwę.

– Jakim cudem… Skąd pan może to wiedzieć? – niewyraźnie wymruczał Kristiansson.

Gunvald Larsson lustrował ich miażdżącym spojrzeniem.

– No, który wcinał parówkę?

– Nie ja – powiedział Kristiansson.

– Ty tchórzliwy, tępy bydlaku – wycedził kącikiem ust Kvant.

– A teraz odpowiem na pytanie – rzekł zniechęcony Gunvald Larsson. – Wiem o tym, bo mężczyzna na rowerze nie zamierzał puścić płazem tego, że dwóch ordynusów w mundurach wyzywa go na ulicy za coś, co przypadkiem powiedział jego trzyletni syn. Zadzwonił na komisariat i złożył skargę. Bardzo słusznie. Tym bardziej że nie brakowało świadków Parówka była z puree ziemniaczanym?

Kristiansson ponuro kiwnął głową. Kvant po raz ostatni próbował się bronić.

– Łatwo się przesłyszeć, jak się ma usta pełne je…

Gunvald Larsson przerwał mu, podnosząc prawą rękę. Potem przysunął do siebie notatnik, wyjął długopis z wewnętrznej kieszonki i napisał drukowanymi literami: „Spierdalać!”

Wyrwał kartkę i przesunął po biurku. Kristiansson wziął, przeczytał, poczerwieniał jeszcze bardziej i przekazał ją Kvantowi.

– Nie mam siły powtarzać tego głośno – oznajmił Gunvald Larsson.